Saturday, December 29, 2007

Nowy domownik- update

Wiadomosci z ostatniej chwili:
Dzis pojechalismy z futrzakiem do Humane Society (osrodka zajmujacego sie ratowaniem zwierzat, polaczonego z weterynarzem, schroniskiem, miejscem adopcji i sklepem) aby, za rada Cioci M., przeskanowac go na obecnosc mikrochipa (w takim urzadzeniu mieszcza sie informacje na temat wlasciciela zwierzaka).
Chipa brak. Pani w osrodku stwierdzila, ze kotka jest autentycznym bobtailem; wydaje mi sie dziwne, ze ktos wypuszcza z domu zwierze czystej rasy bez chipa i bez obrozy z identyfikatorem. Moze sie zgubila, moze uciekla od niewdziecznych wlascicieli, a moze, jak kolezance mojej mamy, wyskoczyla przez okno samochodu podczas jazdy? To wie tylko ona.
W czwartek wywiesilismy ogloszenie "znaleziono kota" z naszym numerem telefonu. Jak na razie nikt sie nie zglosil. Jesli wlasciciel nie odezwie sie do przyszlego czwartku, kotka zostanie nazwana Pomegranate (czyli Owoc Granatu) a.k.a. Pom- Pom ("pompom" oznacza pompon; zwazywszy na to, co ma z tylu zamiast ogona, jest to imie bardzo trafione), zaszczepiona, wysterylizowana, i stanie sie oficjalnym czlonkiem naszej malej rodziny.

Wszystkim zycze, aby nadchodzacy Nowy Rok 2008 byl szczesliwy, dostatni i obfitujacy w niespodzianki.

Wednesday, December 26, 2007

Nowy domownik

Dzien przed Wigilia spedzilismy na imprezie swiatecznej u naszych przyjaciol, G. i J.. Stol uginal sie od potraw a dom pekal w szwach od ludzi, ktorzy smiali sie, jedli, wchodzili, wychodzili... W pewnym momencie, wraz z kolejna fala gosci, do domu wtargnal nikomu nie znany, bezogoniasty kot. Zostal on natychmiast wygoniony przez G., ktora jest wielbicielka psow.
Cztery godziny pozniej, wychodzac dostrzeglismy wyzej wymienionego kota, ktory czail sie w zaroslach i kombinowal, jakby znow dostac sie do cieplego mieszkania.
Jestem wielbicielka kotow. Moim marzeniem jest zostac posiadaczka sfinksa, ktory, oprocz kompletnego braku siersci, charakteryzuje sie rowniez zawrotna cena (okolo 900$ za kociatko bez praw hodowlanych- czyli nie mozna go rozmnazac). Kot z zarosli (pomimo faktu, ze mial jednak futro) wzbudzil moja sympatie i nagly przyplyw cieplejszych uczuc Meza, ktory, mimo moich slabych protestow (ale z goraca zacheta J., ktory grozil, ze zadzwoni po hycla, bo koty rujnuja mu piwnice), pojmal zwierze i wpakowal do samochodu. Wrocilismy do domu z futrzakiem, ktory zachowywal sie wprost idealnie: przytulal sie, lasil, mruczal jak maszyna.
W domu ogarnelo mnie zwatpienie: a co, jesli ktos kota zgubil, i teraz szuka? Co, jesli jakies dziecko teskni za przyjacielem i placze? Zadzwonilam do J. i poprosilam, aby informowal mnie na biezaco, czy w okolicy nie pojawia sie jakies ogloszenia o zagubionym kocie, a wszelkim ewentualnym poszukiwaczom dawal moj numer telefonu.
Po zapoznaniu sie z naszym mieszkaniem, kot wyruszyl na poszukiwanie ubikacji. Szybko zaimprowizowalismy mu kuwete z pudelka po butach, z ktorej skwapliwie skorzystal. Niestety, potrzebe fizjologiczna nr. 2 zalatwil w desperacji do zlewu kuchennego, wprawiajac mnie i Meza w bezgraniczne oslupienie. Byl to jednak, dzieki Bogu, wybryk jednorazowy.
Kot- a wlasciwie kotka- spi teraz na moich kolanach. Gdy wstaje- nie odstepuje mnie na krok. gdy jest wolana- przybiega. Pompon z tylu i szary kolor sprawiaja, ze wyglada jak duzy zajac (zastanawiamy sie z Mezem, czy brak ogona jest zwiazany z wypadkiem w dziecinstwie, czy tez mamy do czynienia z autentycznym bobtailem; moze ktos wie jak mozna to stwierdzic?). Wciaz znajduje sobie nowe zabawki- a to kokardki na choince, a to koraliki zwisajace z klamki. Bladym switem goni po podlodze za znalezionym gdzies kasztanem, robiac przy tym niesamowicie duzo halasu.
Bedzie mi bardzo ciezko sie z nia rozstac, jezeli ktos sie do niej przyzna, nie moge jednak zatrzymac jej nie robiac wszystkiego, aby zwrocic ja pierwotnym wlascicielom. Pomimo protestow Meza (ktory kotke wprost uwielbia), planuje pojechac w piatek w okolice domu G. i J. i zamiescic ogloszenie o znalezieniu kota. Mam jednak cicha nadzieje, ze nikt sie nie zglosi po odbior.

Tuesday, December 25, 2007

Swiateczne przysmaki '2007

Zostalam zaproszona na swiateczny lunch do mojej bylej pracy. Zwyczaj kaze kazdemu przyniesc jakas potrawe, przynioslam i ja. Zadebiutowalam wlasnorecznie przeze mnie przygotowana zapiekanka brokulowa- broccoli casserole. Zapiekanki czesto pojawiaja sie na swiatecznym stole, zaraz obok przepysznej szynki pieczonej w miodzie, salatek, tluczonych ziemniakow z sosem, buleczek z miesem i tzw. dressingu z pieczywa kukurydzianego (zwykle nadziewa sie nim indyka).
Zapiekanka okazala sie byc absolutnym sukcesem, zainteresowanym podaje przepis:

Zapiekanka brokulowa

Skladniki:
- 1 srednia cebula, posiekana,
- 500 g brokula podzielonego na rozyczki,
- 1/2 kostki masla,
- 2 puszki zupy-kremu z kurczaka (moze byc tez z pieczarek),
- szklanka ugotowanego dzikiego ryzu,
- zabek czosnku,
- 3 szklanki tartego sera,

Sposob przygotowania:
Rozgrzac piekarnik do 180 stopni Celsjusza.
W rondelku rozpuscic maslo. Podsmazyc cebule i czosnek. Odstawic do ostygniecia.
Ugotowac brokuly, odsaczyc, odstawic do ostygniecia.
Ugotowac ryz.
Wazne jest, aby pozwolic wszystkim skladnikom ostygnac przed zmieszaniem ich (ser nie moze zaczac rozpuszczac sie zbyt wczesnie).
Odmierzyc pol szklanki tartego sera (posypiemy nim danie). Wymieszac wszystkie skladniki i wlozyc do zaroodpornego pojemnika. Przykryc pierzynka z odlozonego tartego sera. Przykryc wszystko folia aluminiowa. Piec w piekarniku przez 20 minut, zdjac folie i piec jeszcze 5-15 minut, dopoki ser nie rozpusci sie i nie zaczna robic sie na nim bable.


W Stanach nie obchodzi sie Wigilii Swiat Bozego Narodzenia (z reguly wszyscy ida do pracy, a zaczynaja swietowac dopiero 25 grudnia), ja postanowilam jednak zjesc z mezem maly, wigilijny lunch.
Pytana przez znajomych Amerykanow o tradycyjne, wigilijne, polskie potrawy, opowiadam wszystkim o kluskach z makiem, bigosie i karpiu w galarecie. Za kazdym razem spotykam sie z dreszczem obrzydzenia u rozmowcy: kluski z makiem sa tu czyms dziwnym, kiszona kapusta jedzeniem niegodnym czlowieka a karp ryba, ktora kazdy szanujacy sie rybak po zlowieniu wrzuca spowrotem do stawu (bo do niczego sie nie nadaje). Malzonek moj, niestety, podziela te opinie, wiec plany urzadzenia polskiej Wigilii wziely w leb. Narodzenie Jezusa uczcilismy ryzem (bialym oraz Congris z Kuby), tofu smazonym w ostrym sosie, smazonymi warzywami, resztkami zapiekanki brokulowej oraz kawowymi ciasteczkami:

Congris z Kuby, zwane także Moros y cristianos (Maurowie i chrześcijanie)
(przepis zaczerpniety ze zbiorow Beaty Pawlikowskiej, ze strony http://beatapawlikowska.onet.pl/kitchen.html)


Skladniki:
2 szklanki białego ryżu
0.5 szklanki czarnej fasoli (albo puszka czerwonej fasoli)
3 łyżeczki soli
1 papryka czerwona (może byc ostra)
2-3 ząbki czosnku
0.5 cebuli
3 łyzeczki pasty pomidorowej

Sposob przygotowania:
Ugotowac ryż w posolonej wodzie, kiedy będzie już prawie gotowy, dodać pozostałe składniki, razem poddusić. Można jeść na gorąco i na zimno.

Hawajskie ciastka kawowe
(przepis zaczerpniety ze zbiorow Beaty Pawlikowskiej, ze strony http://beatapawlikowska.onet.pl/kitchen.html)


Skladniki:
1 kostka masła albo margaryny
2 jajka
4 łyżki rozpuszczalnej kawy
1 czubata szklanka cukru
1 szklanka posiekanych orzechów makadamia (lub laskowych)
1 łyżeczka aromatu waniliowego
1.5 szklanki mąki

Sposob przygotowania:
Ucierać masło, dodając stopniowo cukier wymieszany z kawą. Dodać jajka, mąkę, aromat, dokładnie wymieszać. Dodać posiekane orzechy. Przełożyć do blachy, piec w temperaturze 180 stopni ok. 15 minut. Ostudzić, pokroić w kwadraty. Gotowe ciastka można ozdobić lukrem albo polewą czekoladową.


Zycze wszystkim Wesolych Swiat!

Thursday, December 20, 2007

Georgia State University- ceremonia zakonczenia studiow

Robimy z Mezem wiele rzeczy. Jedna z nich jest praca dla najwiekszego studia fotograficznego na swiecie, ktore zajmuje sie miedzy innymi fotografowaniem ceremonii zakonczenia studiow. Maz wspolpracuje z ta firma juz wiele lat, ja moje pierwsze zlecenie dostalam kilka miesiecy temu.

W zeszla niedziele pojechalismy do Atlanty aby fotografowac ceremonie zakonczenia studiow na Georgia State University. Bylo to wielkie wydarzenie nie tylko ze wzgledu na ilosc absolwentow (ponad 2000!) ale rowniez dlatego, ze odbywalo sie w Georgia Dome, na stadionie, w tym samym miejscu, gdzie kilka tygodni temu ogladalam moj pierwszy mecz futbolu! Pracowalismy na samej plycie boiska, gumowo- trawiastej powierzchni z wymalowanymi orlami i nazwa Atlanta Falcons NFL. To niesamowite- bylam tam, gdzie graja slawy, w miejscu, do ktorego normalnie nie ma dostepu, a ogladac je mozna jedynie w telewizji lub z trybun. Zaimprowizowalismy nawet z Mezem male przylozenie a inny fotograf (bylo ich, lacznie z nami, okolo 10) uwiecznil nas na zdjeciu.
Ceremonia miala rozpoczac sie o godzinie 11:00 rano, musielismy jednak stawic sie w pracy juz o 8:00 : o tej wlasnie godzinie rozpoczelismy robienie zdjec portretowych. Potem wiekszosc fotografow byla juz wolna, czterech zas (wliczajac nas) zostalo, aby fotografowac uroczystosc.
Ceremonia rozpoczela sie tradycyjnie od melodii "Pomp and Circumstance"- zainteresowanych zachecam do posluchania tu:

http://youtube.com/watch?v=HXjRFlLey3A&feature=related .

Studenci- a raczej juz absolwenci (wszyscy w tradycyjnych togach)- zasiedli na krzeslach na plycie boiska, a rodzice/przyjaciele/wspolmalzonkowie/cala reszta- na trybunach. Na sale wszedl Atlanta Pipe Band, czyli Zespol Graczy na Dudach w Atlancie. Wygladalo to dosc oryginalnie: kilku facetow w szkockich spodniczkach przygrywalo na dudach na zielonej murawie. Za nimi podazali rektor, dziekani, rozmaici dyrektorzy i profesorzy oraz doktoranci. Zaspiewano hymn narodowy. Zaspiewano Alma Mater.
Potem nastapily przemowienia a nastepnie wreczono dyplomy doktorantom. Trwalo to dosc dlugo bo bylo ich okolo 300. Nazwiska absolwentow, ktorzy uzyskali tytul bachelor i master nie zostaly wymienione- w tego typu przypadkach, gdy uczelnie konczy kilka tysiecy ludzi, wyczytywany jest tylko kierunek studiow, ktorego absolwenci wstaja z krzesel i robia duzo radosnego halasu. Z malych armatek, umieszczonych po bokach stadionu, wystrzelono konfetti, rozlegly sie okrzyki i wiwaty.
Zespol Dudowy opuscil stadion, po nim doktoranci i absolwenci. Ceremonia zakonczyla sie o godzinie 3:00 po poludniu.

To bylo moje trzecie zlecenie tego typu, ale za kazdym razem jestem tak samo wzruszona: tradycyjnymi strojami, hymnem, prawdziwym, szczerym patriotyzmem, radoscia studentow... Moze dlatego, ze sama nie mialam takiego wspanialego zakonczenia studiow- wyjechalam do Stanow bardzo szybko po obronie pracy dyplomowej, ale nawet gdybym zostala, zadna taka ceremonia nie mialaby miejsca (nie bylo to przyjete w mojej szkole). Pamietam zdziwienie mojej Mamy (ktora, pracujac na Uniwersytecie Medycznym co roku jest obecna na uroczystosciach rozpoczecia i zakonczenia studiow, i oglada panow dziekanow i rektora w sobolach) kiedy oznajmilam jej, ze pierwszego dnia dali nam indeksy do reki i kazali isc na zajecia, a ostatniego dyplom odbiera sie w dziekanacie. Dla niej uroczystosci sa nieodzowna czescia zycia studenta.
Bardzo zaluje, to wszystko mnie ominelo, mam jednak nadzieje, ze nie we wszystkich szkolach tradycja zanika. Z tego co wiem w Polsce pojawia sie tez nowa- moj kuzyn swoj dyplom odebral w todze (szczesciarz).

Ciesze sie, ze chociaz teraz, ponad rok od zakonczenia politechniki, moge byc swiadkiem wznioslych, radosnych wydarzen, ktorych nikt nie powinien odebrac zadnemu studentowi.

(Zdjecia z ceremonii chetnie przesle zainteresowanym i zaufanym osobom na mejla.)

Wednesday, December 19, 2007

Czerwona torebka

Przynajmniej dwa razy do roku, jak kazda kobieta, odczuwam nieodparta koniecznosc zakupienia sobie nowej torebki; torebki z odpowiednia (lecz nie za duza) iloscia kieszonek, w ktorej nie bedzie panowal balagan i wszystko bedzie mialo swoje miejsce. Swieta sa oczywiscie idealnym momentem aby kupic prezent samej sobie, wybralam sie wiec do Burlington Coat Factory (sklep ten cieszy sie duza popularnoscia ze wzgledu na firmowe ciuchy i akcesoria oraz przystepne ceny).
Dostrzeglam ja niemal natychmiast: na stojaku w glebi sklepu czekala na mnie piekna, czerwona, skorzana torebka, wprost stworzona dla mnie: nie za duza, nie za mala, codzienna, ale swietnie sie prezentujaca. Juz, juz mialam pedzic do kasy, gdy ujrzalam na swoim ramieniu... moja wlasna, czerwona torebke. Nagle przypomnialo mi sie rowniez, ze w domu mam jeszcze dwie w tym kolorze: jedna kupilam przed wylotem do Stanow, a druga trzy miesiace temu podarowala mi mama.

W tym momencie doznalam olsnienia: to nie ja wybieram torebki, to one wybieraja mnie. Wyglada na to, ze szczegolnie upodobaly mnie sobie te czerwone- no bo jak wytlumaczyc fakt, ze mam juz trzy takie? Po prostu co pol roku jakas torebka decyduje sie dolaczyc do mojej kolekcji a mnie jakos tak... glupio odmowic.

Mysl o zakupie czwartej czerwonej torebki wydala mi sie zuchwala i za razem kuszaca, ale resztki zdrowego rozsadku podpowiadaly, ze jej odcien wcale nie musi pasowac do mojego czerwonego plaszcza (ktorego nie mialam dzis na sobie, wiec nie moglam porownac). Torebka jednak nie dawala za wygrana: kusila, blyszczala sie, zachecala. Dzieki Bogu udalo mi sie znalezc, przy pomocy uprzejmej, hinduskiej ekspedientki, jeszcze jedna, biala, w dokladnie tym samym fasonie.
Wiem, ze to tylko kwestia czasu, i za kilka miesiecy w moje rece wpadnie kolejna czerwona torebka (nawiasem mowiac posiadam rowniez dwie pary czerwonych spodni, czerwony portfel, wspomniany wyzej czerwony plaszcz, kilka czerwonych bluzek i czerwone buty: chyba czas przemyslec te sytuacje).

Drogie Panie: jesli kiedykolwiek Wasi malzonkowie lub zyciowi partnerzy beda robili wam wyrzuty na temat posiadania niezliczonej ilosci torebek, butow lub innych akcesoriow (w roznych lub tych samych kolorach), powiedzcie im, ze jest to po prostu niezalezne od was. Moja historia jest tego najlepszym przykladem.

Thursday, December 13, 2007

Swieta, swieta...

Swieta Bozego Narodzenia zblizaja sie wielkimi krokami. O ich rychlym nadejsciu swiadczy kilka faktow:


1. Zaraz po Swiecie Dziekczynienia wszedzie pojawily sie dekoracje bozonarodzeniowe. Ja rowniez dostosowalam sie do ogolnie panujacej tradycji- juz 26 listopada ubralam choinke. Bardzo mi sie ten zwyczaj podoba- teraz moge cieszyc sie swiateczna atmosfera przez kilka tygodni.

2. Pod hipermarketami pojawiaja sie Mikolaje, dzwoniacy dzwonkami i zachecajacy do wplacania drobnych sum pieniedzy na szczytne cele, w hipermarketach zas nie brakuje swiatecznych produktow i promocji.

3. Popularne staja sie okolicznosciowe, czerwone sweterki z naszytymi Mikolajami i choinkami. Jeszcze niedawno zywilam do nich gleboka odraze, w koncu sama sobie taki sprawilam (ale nikomu ani slowa...).

4. Poczawszy od 1 grudnia korki na drodze do galerii handlowej staja sie nie do zniesienia. Pol biedy, jesli na zakupy wybieramy sie na poczatku miesiaca, w poniedzialek, przed 5 po poludniu. Jesli jednak w godzinie obiadowej zachce nam sie (tak jak mnie wczoraj) sushi z restauracji mieszczacej sie pod sama galeria, mozemy byc pewni, ze trase, ktora normalnie pokonalibysmy w 15 minut, przepelzniemy sennie (po autostradzie!) w ciagu okolo godziny. Dzieki Bogu kultura jazdy jest tu zupelnie inna: nie musimy obawiac sie, ze chcac zmienic pas narazimy sie na stek wyzwisk, przy ktorych "ty baranie" brzmi jak lagodna muzyka skrzypcowa.


Tylko aura jest malo swiateczna. Pomijam juz fakt, ze to Alabama i generalnie jest tu troche mniej zimno niz w innych stanach. Ostatnio pogoda zupelnie oszalala- mamy ponad 20 stopni Celsjusza i chodzimy w podkoszulkach i krotkich spodenkach.

Tuesday, December 4, 2007

Historia o skrzydle samolotu

Pewien samolot mial przeleciec trase z Nowego Jorku do Londynu. Pech chcial, ze podczas kolowania na lotnisku inny samolot delikatnie otarl sie o niego, urywajac mu sam czubek skrzydla.
Pasazerowie zostali ewakuowani i przewiezieni do hotelu. Nastepnego dnia rano, czekajac na kolejny lot, zauwazyli z okna terminalu, ze podstawiono im... dokladnie ten sam samolot z odlupanym czubkiem skrzydla. Pomimo zapewnien obslugi technicznej, ze ten kawalek, ktorego nie ma, tak naprawde nie jest do niczego potrzebny, i ze lot bedzie calkowicie bezpieczny, kilka osob odmowilo wejscia na poklad.
Kilkanascie godzin pozniej samolot wyladowal bezpiecznie w Londynie.
Historia ta jest jak najbardziej prawdziwa.

Ogladalam w telewizji program o calym zajsciu. Wypowiadalo sie kilku mechanikow, inzynierow i innych samolotowych ekspertow. Wszyscy jednoglosnie orzekli, ze lot byl calkowicie bezpieczny, i ze akurat ten brakujacy kawalek skrzydla faktycznie nie spelnial zadnej istotnej roli. Jeden fachowiec stwierdzil jednak, ze doskonale rozumie pasazerow, ktorzy odmowili lotu uszkodzona maszyna: w koncu ktos, przy projektowaniu samolotu, po cos ten kawalek skrzydla tam umiescil, i on sam czulby sie nieswojo lecac samolotem, ktory nie ma czegos, co wczesniej tam bylo (bez wzgledu na to, czy jest to potrzebne czy nie).

Caly czas sie waham, czy wsiadlabym do tego samolotu, czy nie...

Thursday, November 29, 2007

Podobno we snie widzimy nasze pragnienia...

Piaty dzien glodowki dobiega konca.

Pierwsza noc przespalam spokojnie.
Drugiej nocy snily mi sie orzeszki ziemne.
Trzeciej- pierniczki alpejskie, bulki kajzerki i kluski gotowane z warzywami (to ostatnie dziwi mnie najbardziej bo nie przepadam za kluskami).
Wczoraj- m&m's-y
Czternastej nocy pewnie ujrze we snie upieczone w calosci prosie z jablkiem w pysku.

Ale ja naprawde nie jestem glodna!

Friday, November 23, 2007

Swieto Dziekczynienia czyli moj pierwszy mecz futbolu amerykanskiego

W dniu wczorajszym obchodzone bylo w USA Swieto Dziekczynienia. Zazwyczaj jest to dzien wolny od pracy, moj Maz jednak nie nalezal to tych szczesliwcow, ktorzy moga pospac sobie do poludnia a potem opychac sie do woli indykiem. Od 5 rano pracowal jako fotograf w Atlancie na corocznym, swiatecznym maratonie.
Z braku ciekawszych zajec postanowilam mu towarzyszyc. Przy okazji odwiedzilismy naszego przyjaciela H.. Zadne z nas nie mialo pojecia, jak przygotowac tradycyjny, swiateczny obiad (maz i H. sa azjatami, mnie rowniez obce sa tajniki pieczenia drobiu), wybralismy sie wiec do koreanskiej restauracji i uczcilismy swieto pieczonymi rybami, ostra zupa, marynowana wolowina i kimchi (koreanska kiszona kapusta).
Wieczorem panowie zdecydowali, ze idziemy na mecz futbolu amerykanskiego. Niespecjalnie usmiechala mi sie perspektywa spedzenia przynajmniej trzech godzin w spoconym, rozwrzeszczanym tlumie, i obserwowania kilkunastu facetow uganiajacych sie za pilka, no ale coz, mus to mus, inaczej siedzialabym sama w domu.
O godzinie 6, opatuleni w kurtki i szaliki (zrobilo sie ostatnio dosc chlodno, okolo 5 stopni w nocy) udalismy sie w kierunku metra. Wszystkie wagony wypelnione byly kibicami obu druzyn (Atlanta Falcons i Indianapolis Colts), usmiechajacymi sie do siebie przyjaznie i rozmawiajacymi o futbolu. H., fan Atlanta Falcons, przystroil sie w czerwien i czern, wokolo widac bylo rowniez niebieskie koszulki tych, ktorzy przybyli na mecz z Indianapolis.
Na stacji Georgia Dome tlumy wylegly z pociagu i zwawo udaly sie w kierunku stadionu. My tez. Zakupilismy pare piw, troche orzeszkow smazonych w miodzie i trzydziestocentymetrowego hotdoga, ktorego Malzonek pochlonal w imponujacym tempie (niewielki z niego chlopina a ma niesamowity spust).
Pod wplywem napoju wyskokowego stwierdzilam, ze moze wieczor nie jest tak do konca stracony. Wokolo stadionu ustawione byly wszelkiego rodzaju pawilony, w ktorych mozna bylo zakupic koszulke ulubionej druzyny, zaspiewac karaoke, wymalowac sobie orla na twarzy lub porzucac pilka, chlod jednak sprawil, ze dlugo w nich nie zagoscilismy i szybko poszlismy szukac naszych miejsc na trybunach.
Pamietam, jak moj szef (rodowity Bahamczyk mieszkajacy na stale w USA, zapalony fan futbolu) opowiadal mi o swoim pierwszym meczu. Tak jak ja kompletnie nie rozumial zasad gry, ale gdy zobaczyl jak wielkie jest cale widowisko okraszajace gre, jak wierni sa fani, jak wielka jest ich wiara w zwyciestwo druzyny, zakochal sie w tej grze na amen. Ja tez tego nie rozumialam. Az do wczoraj.
Wielkosc stadionu sprawila, ze oczy wyszly mi z orbit. Nasze miejsca znajdowaly sie w gornych sektorach, z ktorych doskonale widac bylo cale boisko. Na trybunach znowu mieszaly sie czerwien i blekit, nie bylo osobnych sektorow dla fanow Falcons i fanow Colts. Mimo to nie dalo sie zaobserwowac absolutnie zadnych antagonizmow. Od czasu do czasu slychac bylo jedynie posepne buczenie (majace wyrazac dezaprobate dla wbiegajacej wlasnie na boisko druzyny przeciwnikow i solidarnosc ze swoimi), ktore jednak szybko ustapilo miejsca ogolnemu entuzjazmowi, radosci i wspolnym spiewom.
Godzinny mecz jest podzielony na pietnastominutowe cwiartki. Cale widowisko trwa okolo trzy godziny. Wszystko rozpoczyna sie wciagnieciem na boisko flagi druzyny godpodarzy, potem flagi amerykanskiej i wspolnym odspiewaniem hymnu narodowego. Potem sa sztuczne ognie i prezentacja druzyn: na boisko wbiega gromada roslych, barczystych facetow, czarnych i bialych (w tym momencie stwierdzilam, ze mi sie podoba), ubranych w ochraniacze i kaski. Sa cheerleaderki. Sa maskotki druzyn. Jest wystep zespolu muzycznego. Jest strzelanie do tlumu z armatki naladowanej koszulkami, quizy, zagadki, smieszne filmiki na telebimach...
W trakcie tych wszystkich przerywnikow H. i M. tlumaczyli mi zawziecie zasady. Najwieksza trudnosc sprawialo mi na poczatku dostrzezenie, gdzie jest pilka i jakim cudem tak szybko znalazla sie zupelnie gdzie indziej (ci wielcy faceci potrafia sie niezwykle zwinnie ruszac). Ani sie obejrzalam, a juz sama wywijalam recznikiem z nadrukiem orla i samodzielnie kibicowalam bez dyskretnego ogladania sie na to kiedy H. wiwatuje, a kiedy okazuje przygnebienie.
Byl to moj pierwszy mecz ale zdecydowanie nie ostatni. Bawilam sie swietnie pomimo, iz nasza druzyna przegrala 13 do 31. Niestety o wyniku dowiedzialam sie w domu, z internetu, bo po trzeciej cwiartce moi panowie zaczeli okazywac zniecierpliwienie: jednemu chcialo sie jesc a drugiemu spac. Proby zapchania ich kolejnymi hotdogami oraz sugestie, aby ucieli sobie drzemke tu, na trybunie, spelzly na niczym. Chcac nie chcac, udalam sie z nimi do domu, obiecujac sobie w duszy, ze nastepnym razem wybiore sie na stadion z jakimis fajnymi kolezankami, ktorych sen nie zmorzy o 11 wieczorem a glod nie bedzie szarpal trzewi co cztery godziny.

Wednesday, November 21, 2007

Zycie w Srodziemiu

Ogladamy z Mezem "Wladce Pierscieni".
- Gdybysmy mogli zyc w Srodziemiu, to gdzie chcialabys mieszkac: w Hobbitonie czy w Rivendell?- pyta Maz.
- To zalezy skad byloby blizej do hipermarketu.- odpowiadam po chwili namyslu.

Friday, November 16, 2007

Zyciowe przyjemnosci

Zaczelam biegac. Jak na razie idzie mi to jak po grudzie, wkurza strasznie i nie sprawia absolutnie zadnej przyjemnosci (moze kiedys nastapi ten dzien). Widze jednak efekty w wygladzie i samopoczuciu.

Wczoraj sluchalismy z Mezem audycji w radio. Jakis pisarz wypowiadal sie o zdrowym stylu zycia. Stwierdzil, ze rozumie, ze dla kogos ruch, sport i zdrowe odzywianie moga byc najwazniejsze. Jemu jednak, i nie wstydzi sie o tym otwarcie powiedziec, ogromna przyjemnosc sprawia palenie papierosow i picie piwa.

No nareszcie ktos odwazyl sie o pewnych rzeczach otwarcie powiedziec. Przeciez to autentyczna przyjemnosc, siedziec na kanapie, jesc lody (te z czekolada i karmelem) prosto z dwulitrowego pudelka, ogladac kolejny sezon "Przyjaciol" i popijac tanie (ale jakosciowo dobre) wino! Jakichze rozkoszy mozna doznac jedzac najnowsza pizze sieci Domino's, ta z podwojnym cienkim chrupiacym ciastem! Ile radosci moze dac samodzielne upieczenie enchiladas a potem, pochloniecie wraz z Malzonkiem calego tuzina!

To napisawszy przebralam sie w dresik i poszlam na silownie. Biegac. Trudno jednak ukryc, ze chetniej oddalabym sie wyzej wymienionym czynnosciom.

Tuesday, November 13, 2007

Fenomen Dody- update

Obudzilam sie dzis o jakiejs zupelnie nieprzyzwoitej porze, Maz byl juz w pracy. Ja zajrzalam na bloga... i okazalo sie, ze moja notka zostala polecona przez Onet, a pod nia znajdowalo sie juz kilkadziesiat komentarzy.
Dziekuje serdecznie za tak duzy odzew. Z tego, co przeczytalam jasno wynika, ze na szczescie sa w Polsce jednostki twardo opierajace sie wszechobecnym trendom i mowiace chamstwu stanowcze "nie"- tak trzymac!
Powtorze tu jeszcze raz to, co napisalam w komentarzach:

Do osob, ktore uwazaja, ze pewnosc siebie jest w cenie:
Mysle, ze jest w tym troche racji, wydaje mi sie jednak, ze sposob w jaki Doda prezentuje swoja pewnosc siebie jest absolutnie niedopuszczalny. Niewyparzony jezyk to nie wszystko, w zyciu potrzebna jest dyplomacja i kultura osobista. Wazne jest nie tylko to, co sie mowi, ale takze jak sie to mowi.

Do osob, ktore uwazaja, ze mam kompleksy i dlatego krytykuje:
Kompleksow nie mam. Jestem zadowolona ze swojego wygladu, dumna ze swiatopogladu i z wykonywanej pracy. Nie wyobrazam sobie rowniez, zebym miala komukolwiek zazdroscic braku kultury osobistej.

Do osob, ktore uwazaja, ze jacy Polacy taka telewizja:
Zdecydowanie NIE ZGADZAM SIE ze stwierdzeniem, ze kazdy w Polsce jest wulgarny. A jesli nawet by byl, to STANOWCZO PROTESTUJE przeciwko dalszemu promowaniu chamstwa. Telewizja, oprocz funkcji informacyjnej i rozrywkowej, ma rowniez spelniac zadanie edukacyjne, jest na pewno w jakims stopniu odzwierciedleniem klasy spoleczenstwa, ma nie tylko bawic, ale rowniez wychowywac. Po obejrzeniu fragmentow show z Doda w roli glownej stwierdzam, ze ktos "na gorze" kompletnie zapomnial o roli edukacyjnej telewizji.

Do osob, ktore uwazaja, ze piszac o Dodzie przyczynilam sie tylko do jej popularnosci:
To prawda, ze jak ktos jest kontrowersyjny, to zawsze beda o nim pisac. Prawdopodobnie, gdyby Doda poprzestala na spiewaniu i nie zachowywala sie jak sie zachowuje, wogole bym sie tematem nie zainteresowala, nie moglam jednak przejsc obojetnie nad tym, co sie w polskiej kulturze wyprawia. Dody nie nienawidze. Wyrazam tylko swoje zdanie.

Do kolegi, ktory niepochlebnie wypowiedzial sie o wygladzie mojego bloga:
Dziekuje za zwrocenie mi na to uwagi. Nie ja strone projektowalam, szablon wybralam z gotowej oferty ONETu. W mojej przegladarce wyglada dobrze, ale pewnie nie we wszystkich. Postaram sie cos z tym zrobic.

Usunelam dwa komentarze, ktore wybitnie obrazaly mnie lub osoby trzecie. Nie zycze sobie tego typu slow na moim blogu.

Wszystkim serdecznie dziekuje za dyskusje i zapraszam do dalszej lektury mojego bloga.

Monday, November 12, 2007

Aby skorzystac z serwisu musisz sie zalogowac

Zrobilam ostatnio liste serwisow internetowych, do ktorych musze sie zalogowac, aby moc z nich skorzystac. Oto ta lista:

Te, bez ktorych obyc sie nie moge:
1. email prywatny
3. email firmowy 1
4. email firmowy 2
5. bank 1
6. bank 2
7. bank 3
8. serwis sieci komorkowej
9. skype

Te, bez ktorych obyc sie moge, ale bardzo sie przydaja:
10. aukcje internetowe
11. platnosci przez internet
12. kupie/sprzedam przez internet
13. serwis pozwalajacy zaplacic przez internet rachunek za prad

Serwisy sluzace kontaktom ze znajomymi:
14. nasza klasa
15. myspace

Inne:
16. ogame
17. blog
18. serwis, dzieki ktoremu mozna sie dowiedziec, gdzie warto zjesc, gdzie zrobic dobre zakupy...
19. serwis muzyczny
20. kartki internetowe
21. sklep ze sprzetem rowerowym
22. serwis sklepu, w ktorym mozna wywolac zdjecia
23. serwis komputerowy
24. gadu gadu

24 strony/serwisy internetowe. 24 loginy, 24 hasla. 24 podpowiedzi do hasel. 24 problemy.
Bylo 25. Postanowilam pozbyc sie tych, ktorych nie uzywam, ale poza serwisem tworzacym internetowe pokazy slajdow, nie moge pozbyc sie niczego innego.
Czy zycie w XXI wieku jest naprawde latwiejsze?

A wy? Ile macie takich serwisow?

Thursday, November 8, 2007

Droga do wspomnien

Kilka tygodni temu jedna z kolezanek przeslala mi linka do strony http://nasza-klasa.pl . Udalo mi sie dzieki niej odnalezc dawnych przyjaciol z podstawowki i liceum, oraz, o dziwo, znajomych z harcerstwa.
Przegladajac jedno z forow trafilam na link do bloga pani profesor S., ktora w moim liceum uczyla (i wciaz uczy) jezyka polskiego. Ten blog, bardziej niz cokolwiek innego, przypomnial mi o mojej szkole.
I jakos mi sie tak... smutno zrobilo. I zatesknilam. Tylko do czego?

Nigdy dobrze nie wspominalam liceum. Ciezko byloby mi przypomniec sobie jakies pozytywne rzeczy, zabawne historie, supertrwale przyjaznie.
Moze dlatego, ze lata, w ktorych uczeszczamy do szkoly sredniej, przypadaja rowniez na nasz okres dojrzewania. Gdyby ktos zaproponowal mi powrot do czasow, w ktorych mialam 15- 18 lat, powiedzialabym: nie, dziekuje. Hormony buzuja, rodzice wymagaja, nauczyciele tez wymagaja, pryszcze, pierwsze milosci, chec wyrobienia sobie pozycji w grupie- kto powiedzial, ze to najpiekniejsze lata w zyciu czlowieka? Nigdy wiecej nie chcialabym byc nastolatka!

Moze wlasnie dlatego wszystkie wspomnienia, dobre i zle, schowalam do pudelka niepamieci?

Moja klasa miala dwie wychowawczynie: pierwsza- mloda i niedoswiadczona, odeszla po roku ze szkoly. Zawsze miala dobre checi, stala za nami murem i bronila kiedy tylko bylo trzeba. Bylismy jej pierwsza klasa. Druga pani byla doswiadczonym pedagogiem, przemila kobieta ktora jednak miala inne, tradycyjne metody wychowawcze (a naszej klasie, przyzwyczajonej do wychowawcy, ktory byl bardziej przyjacielem niz nauczycielem, nie bardzo to sie podobalo). Bylismy grupa, ktora czula sie w jakis sposob odrzucona, klasa zlozona z indywidualistow. Brak jednosci byl bardzo wyczuwalny i to chyba rowniez zawazylo na moich wspomnieniach.

Pani profesor S. pisze na blogu o wycieczce, na ktorej byla ze swoja klasa. Pisze o szeroko pojetej integracji, o wspolnych spiewach przy ognisku, o biegach na orientacje... Miedzy wierszami da sie rowniez dostrzec niezwykle zaufanie uczniow do nauczycieli oraz fakt, ze pani profesor czuje sie z nimi dobrze i swobodnie.
Nie tylko opis tej wycieczki daje takie odczucia: przegladalam ksiege gosci i komentarze pod notkami. Uczniowie- nie tylko ci, ktorzy juz liceum skonczyli- smialo komentuja, pozwalaja sobie na dygresje i polemiki, nie boja sie, ze nazajutrz, w szkole, zostanie to wykorzystane przeciwko nim.
Cos sie chyba jednak zmienilo w polskiej mlodziezy.

Nie tesknie za szkola, ktora zostawilam. Tesknie za tym, co jest tam teraz. I bardzo chcialabym byc w tej klasie, ktorej wychowawczynia jest pani profesor S..

Monday, November 5, 2007

Fenomen Dody

Zagladam od czasu do czasu na rozmaite portale internetowe zwiazane z polska kultura i scena muzyczna. Od kilku (a raczej chyba kilkunastu) miesiecy zadaje sobie pytanie: na czym polega fenomen Dody?

Popularnosc zdobyla dzieki programowi "Bar", w ktorym popisala sie niezwyklym talentem do pyskowania, przeklinania i obrazania kogo sie tylko da. I tak jej zostalo.
Jest ladna i bardzo atrakcyjna- to trzeba jej przyznac. Moze i szczyci sie wysokim ilorazem inteligencji ale kompletnie nie przeklada sie on na jej sposob bycia i mowienia. Gdy tylko Doda otwiera usta- rozlega sie drazniace dla ucha nosowe geganie.
Jej piosenki nie wyrozniaja sie niczym szczegolnym: sa to niezle kompozycje muzyczne okraszone tekstami z dosc czestochowskimi rymami (na przyklad "Katharsis": sie- ze- sie, smiech- mnie- cie; i tak w kolko). Mimo to Doda zostala wielokrotnie nagrodzona jako najlepszy artysta, autor najlepszej piosenki, otrzymala nagrode za najlepsza plyte a ostatnio rowniez statuetke MTV w kategorii "Najlepszy polski artysta".
Zastanawiam sie jakim cudem Doda stala sie dla nastolatek wzorem zachowania (to, ze jej sposob ubierania sie stal sie kanonem mody, jeszcze jestem w stanie zrozumiec), oraz dlaczego telewizyjna "Dwojka" zatrudnila ja jako jurora programu "Gwiazdy tancza na lodzie". Mialam okazje obejrzec pare odcinkow na http://www.youtube.com i z niesmakiem obserwowalam jej starcia z Przemyslawem Saleta (ktore, w rezultacie, wygral bokser). Emitowane przez telewizje programy z komentarzami typu "Saleta ciagnie fleta" lub ze Doda, za przeproszeniem, "chetnie zwalilaby sobie konia" ogladajac swoje zdjecia w magazynie dla panow, sa, delikatnie mowiac, nie na miejscu.
Nie rozumiem, jakim cudem Dorota Rabczewska zdobyla sobie taka popularnosc. Nie rozumiem, czemu Telewizja Polska stawia ja na piedestale, kreujac ja jako autorytet w dziedzinie, o ktorej wyzej wymieniona nie ma zielonego pojecia. Nie rozumiem jakimi wartosciami moralnymi i estetycznymi (poza estetycznymi tipsami) moze pochwalic sie Doda.

To przykre, ze wzorem do nasladowania stala sie w polsce chamska, wulgarna dziewucha. Szkoda rowniez, ze media nie robia nic, aby zapobiec rozprzestrzenianiu sie tego typu zachowan wsrod mlodziezy, wrecz przeciwnie: popieraja je i promuja. Chyba musza tu wchodzic w gre jakies strasznie wielkie pieniadze, ktorych suma przewyzsza wartosc dobrego wychowania i wysokiej kultury osobistej.

Thursday, November 1, 2007

Dwa miesiace swiat

No i po Halloween.

Przez ostatni miesiac ganki domow i wystawy sklepow ustrojone byly dyniami i kosciotrupami. Wczoraj w hipermarkecie kasjerki nosily na glowie plastikowe nietoperze, na ulicy minela mnie samochodem kobieta przebrana za kotka a chodnikiem przechodzil facet bardzo sugestywnie krwawiacy czerwona farba. Normalka.

Teraz z kolei bedziemy przygotowywac sie do Swieta Dziekczynienia (czwarty czwartek listopada). Wczesniej jednak wszedzie zawisna flagi (Dzien Weterana, 11 listopada). Potem zaroi sie od choinek, w styczniu zas bedziemy mogli zaobserwowac wszechobecne serduszka i misie (co z tego, ze Walentynki dopiero za miesiac). W miedzyczasie, 2 lutego, bedziemy obchodzic Dzien Swistaka (ci, co widzieli film, wiedza o czym pisze).
Zaraz po Dniu Zakochanych pojawia sie kroliczki, w czwarty poniedzialek maja blekit, czerwien i biel oznajmia nadejscie Dnia Pamieci Narodowej, 14 czerwca bedzie Dzien Flagi a 4 lipca wybuchna fajerwerki z okazji Swieta Niepodleglosci. Potem jeszcze tylko Swieto Pracy (pierwszy poniedzialek wrzesnia) i Dzien Kolumba (drugi poniedzialek pazdziernika) i caly kolowrot zaczyna sie od poczatku.

W Ameryce nadejscie swiat mozna zaobserwowac przynajmniej miesiac wczesniej. Juz pod koniec wrzesnia zauwazylam choinki. Od czterech tygodni dynie i wsciekly oranz rowniez kroluja w hipermarketach. Tak samo bedzie z Bozym Narodzeniem, Walentynkami, Wielkanoca...

Moze to przesada, celebrowac jedno swieto przez tak dlugi czas, ale (moim zdaniem) dzieki temu zawsze jest okazja, zeby z czegos sie cieszyc, zeby do czegos sie przygotowywac, zeby przystroic dom albo po prostu spotkac sie ze znajomymi.

Friday, October 26, 2007

w oczekiwaniu na darmowy telewizor...

Jest taka strona www.craigslist.org , gdzie kazdy moze cos sprzedac/kupic/oddac za darmo. Wystarczy tylko mieszkac w okolicy osoby, ktora chce cos kupic/sprzedac/wziac za darmo.

Przegladajac, bez wiekszego zainteresowania, dzial "za darmo", natrafilam na faceta, ktory nie ma czasu bawic sie w aukcje i chce jak najszybciej pozbyc sie 42- calowego telewizora oraz kina domowego. Kto pierwszy ten lepszy.

Juz wyslalam email.

Trzymajcie kciuki.

Thursday, October 25, 2007

50% na czas

No wiec siedze sobie w samolocie linii Northwestern Airlines do Nowego Jorku. Jest godzina 6:05 nad ranem, samolot ma wystartowac za pol godziny. Maz drzemie, ja leniwie przegladam wydrukowany z internetu bilet elektroniczny. Nagle moja uwage przykuwaja slowa "50% on time" pod szczegolowym opisem lotu. Moj mozg, nie pracujacy najlepiej bladym switem, jakos nie moze sobie poradzic z informacja "50% na czas".
Szturcham Meza.
- Kochanie, co to znaczy "50% na czas"?- pytam.
- To znaczy, ze w 50% samolot przylatuje na miejsce o wyznaczonej godninie a w 50% nie.- mruczy zaspany maz i usiluje umoscic sie wygodniej na siedzeniu.
Tyle to ja tez zrozumialam ale jakos nie chce mi sie zmiescic w glowie, ze tu, w Stanach Zjednoczonych Ameryki Polnocnej cos moze nie byc na czas. Pol godziny pozniej mam okazje przekonac sie na wlasnej skorze, co oznaczaja te magiczne slowa "50% on time".

O godzinie 6:35 pilot uprzejmie oznajmia, ze akumulator w samolocie nie laduje sie, i ze zaloga techniczna jest na miejscu i sprawdza, naprawia, slowem- robi wszystko co w jej mocy abysmy mozliwie szybko wystartowali.
O godzinie 7:00 pilot ponownie przeprasza. Zauwazam, ze od sciany samolotu jakos tak dziwnie odchodza panele.
O godzinie 7:20 pilot przeprasza i zapewnia, ze niebawem bedziemy w powietrzu. Zastanawiam sie, czy odchodzace od sciany panele moga byc przyczyna rozhermetyzowania sie samolotu i, na przyklad, uduszenia sie pasazerow.
O godzinie 7:45 startujemy. Zastanawiam sie, czy zdazymy na przesiadke w Memphis, a jesli nie zdazymy, to czy kolejny podstawiony samolot jakims cudem moze byc w Nowym Jorku przed godzina 1:43 po poludniu. A jesli nie, to jak dac znac moim rodzicom, czekajacym juz tam na nas, ze zyjemy, tylko sie troche spoznimy.

Docieramy do Memphis o 8:32, samolot do Nowego Jorku odlatuje o 8:35. Biegniemy jak szaleni do naszego wyjscia a tu... okazuje sie, ze drzwi jeszcze nie zamkniete i samolot nie koluje bo pilotowi popsulo sie krzeslo a panowie z ekipy technicznej wlasnie je naprawiaja.
O godzinie 8:50 przypominam sobie o filmie "Czy leci z nami pilot".
O godzinie 9:10 zastanawiam sie czy leci z nami lekarz.
O godzinie 9:30 zaczynam przegladac katalog z gadgetami sklepu "Sky Mall" na ktorym ktos przytomny napisal dlugopisem: "useless shit" (bezuzyteczne gowno). Chyba nie ma slow, ktore trafniej opisalyby zawartosc tego pisma.
O 9:45 startujemy.

Wracamy z Nowego Jorku. Przesiadka w Memphis. Godzina 7:00 wieczorem, samolot startuje za 20 minut.
Uprzejma pani przez megafon bardzo unizenie przeprasza i informuje, ze samolot, ktorym bedziemy leciec, jeszcze nie przylecial z kolejnego rejsu. Opoznienie jest spowodowane wizyta laskawie nam panujacego prezydenta Georga W Busha gdziestam.
Godzina 7:40. Ide kupic sobie kawe.
Godzina 8:00. Startujemy. Docieramy na miejsce z godzinnym opoznieniem.

Coz. Przynajmniej bilety byly tanie.

Tuesday, October 9, 2007

O dzieciach

Kilka dni temu zostalam poproszona przez kolezanke o zajecie sie jej trzyletnia coreczka przez godzine. Odmowilam.

Nigdy nie mialam stycznosci z malymi dziecmi. Nie mam pojecia na jakim sa poziomie umyslowym, czy nosza jeszcze (a moze juz?) pieluche, co zwykle robia, co jedza i na ile mozna sie z nimi komunikowac. Gdy widze male dzieci ogarnia mnie przerazenie i paraliz. Nie chce byc za nie odpowiedzialna.

Kilka dni pozniej poszlismy z Mezem, kolezanka, jej corka i jej chlopakiem do muzeum. Mialam okazje poobserwowac mojego M., slicznie bawiacego sie z mala. Tak, on bedzie swietnym ojcem.

A ja?
Nie wiem, z czego to wynika, ale nie mysle jeszcze o posiadaniu dzieci, boje sie nimi zajmowac, nie chce byc przez nie "zaczepiana", dotykana, zagadywana, wogole niech najlepiej zostawia mnie w spokoju i trzymaja sie z daleka.
Mysle, ze moje podejscie jest wynikiem braku doswiadczenia oraz braku kontaktu z dziecmi przez cale moje zycie. Tylko jak tu zdobyc doswiadczenie, jak odczuwa sie wyrazna niechec? Mam 25 lat. Najwyzszy czas poczuc zew macierzynstwa.
Ale jakos nic mnie nie zrywa.

Czytam kilka blogow, na ktorych blogowiczki chwala sie swoimi dziecmi (dziecko to temat jak najbardziej odpowiedni na bloga: zaloze sie, ze codziennie czegos nowego sie ucza, codziennie cos ciekawego robia, pomimo, iz temat dzieci jest mi calkowicie obcy, jestem w stanie to zrozumiec). Pod kazda notka pojawiaja sie dziesiatki komentarzy w stylu "Ach, jaki on cudny!", "Jaka ona slodka!", "Jaki on madry!", "Jakie piekne usteczka!" itp. Gdybym ja, zgodnie ze swoim sumieniem, miala skomentowac tego typu notke, tekst brzmialby: "Dziecko jak dziecko: ani madrzejsze, ani glupsze od innych, ani piekniejsze, ani brzydsze. Zaden cud natury".
Zupelnie nie rozumiem tego zachwytu i rozplywania sie nad noworodkiem. Wszyscy mowia, jak to male dzieci slicznie pachna. Mialam kiedys okazje poczuc: ten "sliczny" zapach to mieszanina zapachu pudru i kupki. Doprawdy niezwykly aromat.

Zaczelam sie zastanawiac jak to jest, ze w naszym spoleczenstwie kobieta POWINNA miec dzieci, POWINNA chciec je miec, POWINNA sie w ten sposob realizowac. To nie ja.

Przeczytalam bloga Agaty Passent (http://agatapassententer.blog.onet.pl/), gdzie z niezwyklym realizmem opisuje ona "uroki" macierzynstwa. Szczegolnie interesujace wydaja mi sie te notki:
http://agatapassententer.blog.onet.pl/2,ID149379065,index.html,
http://agatapassententer.blog.onet.pl/2,ID157803508,index.html.
Pod kazda z nich wiele komentarzy typu: po co bylo sobie robic dzieci, jak teraz sie ma takie podejscie, chyba pani Agata nie lubi swojego dziecka itp.
Rownie wiele (albo nawet i wiecej) kontrowersji wzbudzil swojego czasu felieton Agnieszki Chylinskiej opublikowany kiedys w "Machinie":
http://www.fundacjamama.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=77&Itemid=72.
Agnieszka uswiadamia (niezwykle dosadnie), ze macierzynstwo to w wiekszosci wcale nie roztkliwianie sie nad malenkimi paznokietkami niemowlecia lub wsluchiwanie sie w jego rozkoszne posapywanie: miec dziecko, to znaczy przemeczyc sie 9 miesiecy z olbrzymim, niewygodnym brzuchem, doswiadczyc ogromnego bolu podczas porodu, nie spac po nocach, miec obolale piersi, wachac kupe i rozmaite papki, myc, przewijac, znowu myc... Po tym felietonie rozpetala sie burza. Dlaczego tak trudno jest spoleczenstwu zaakceptowac fakt, ze nie kazda matka musi uwielbiac te wszystkie czynnosci?

Nie widze dobrego powodu, dla ktorego powinno sie miec dziecko i przechodzic przez to wszystko (moze, jak juz pisalam, moje podejscie jest wynikiem braku doswiadczenia i stycznosci z dziecmi). Podtrzymanie gatunku? Inni podtrzymaja za mnie. Przekazanie komus dorobku calego zycia? Na pewno kogos znajde, nie musi to byc moje dziecko.
Slyszalam o jednym argumencie, ktory jest w stanie do mnie trafic: po kilku latach do malzenstwa wkrada sie nuda, dwie osoby nie wiedza, co maja ze soba dalej robic i wtedy pojawiaja sie mysli o dziecku. Nie wiem, jak bedzie wygladalo moje malzenstwo za kilka lat, wydaje mi sie jednak, ze ten stan nigdy w nim nie zagosci: robimy razem tyle rzeczy i mamy mnostwo wspolnych zainteresowan.
Przeraza mnie fakt, ze bede musiala zrezygnowac z pracy zawodowej i z zycia towarzyskiego. Zartujemy sobie z Mezem, ze zaraz po urodzeniu dziecka przyniose je do domu i powiem mu: tu jest lazienka, tam lodowka, rob sobie co chcesz a ja ide do pracy.
Przeraza mnie mysl o bolu w trakcie porodu. Przeraza mnie to, ze moge utyc. Przerazaja mnie rozstepy i obwisle piersi.

Moze zostane uznana za egoistke. Trudno.
A moze po prostu jeszcze nie przyszedl na mnie odpowiedni czas?
A co jesli nigdy nie przyjdzie? Czy jest na swiecie miejsce dla takich jak ja?

Thursday, October 4, 2007

Reality Show

W Ameryce najpopularniejsze programy telewizyjne to reality show. Nie jestem wielkim fanem telewizji ale musze przyznac, ze niektore z nich ogladam nalogowo a niektore tylko od czasu do czasu lub gdy nie mam nic innego do roboty. Zreszta, z braku dobrych filmow fabularnych, trzeba z tej telewizyjnej papki wylowic to, co najciekawsze.
Reality show podzielilabym na kilka kategorii:

1. Fascynujace
Do tej kategorii zaliczylabym na przyklad:
-America's Got Talent (ogladamy z mezem nalogowo)- bardzo podobne do Idola z tym, ze tutaj zaprezentowac mozna wszystko. Mozna tanczyc, spiewac, grac, lamac przedmioty posladkami, zonglowac... w wiekszosci wystepuja "normalni" ludzie ale zdarzaja sie rowniez oryginaly. Moje i Meza ulubione (z roznych powodow) wystepy to:
http://youtube.com/watch?v=xFZYPeP8k2E Cas Haley- niesamowicie spiewajacy bialy czlowiek z jamajskim akcentem,
http://youtube.com/watch?v=ozDh4NQveJs Bianca Ryan- dwunastolatka z glosem jak dzwon,
http://youtube.com/watch?v=fViV66t8pJw Kashif- tanczacy Hindus,
http://youtube.com/watch?v=LIr3gaqefXg Boy Shakira- chlopak identyfikujacy sie z Shakira, przebierajacy sie za nia i tanczacy jak ona (prawdopodobnie tanczy lepiej niz niejedna dziewczyna),
http://youtube.com/watch?v=NDOjmUI7AFk Leonid the Magnificent- Rosjanin ktory... zreszta, zobaczcie sami...
-The Biggest Looser (ogladam od czasu do czasu, zeby sobie poprawic nastroj)- kilkunastu grubasow, pod opieka lekarzy, dietetykow i trenerow, poddaje sie morderczym treningom i, zdrowo sie odzywiajac, probuje w jak najkrotszym czasie zrzucic jak najwiecej funtow. Rekordzisci zaczynaja z waga ok. 400 funtow (czyli kolo 180 kg) i schodza do 180 funtow (ok. 80 kg). Program trwa kilkanascie tygodni.
Kid Nation (jeszcze nie widzialam ale slyszalam o tym)- show, ktory ostatnio wzbudzil wiele kontrowersji. Czterdziescioro dzieci, bez nadzoru doroslych, zyje i zarzadza niewielkim miasteczkiem. Kilkoro juz napilo sie wybielacza przez przypadek... ciekawe, jak to sie skonczy...

2. Interesujace
-Hell's Kitchen (widzialam pare razy) - Uczestnicy walcza o tytul szefa kuchni hotelu w Las Vegas. Gotuja pysznie wygladajace dania (powinno sie to ogladac w parze z The Biggest Looser).
-America's Next Top Model (ogladam nalogowo ze wzgledu na moja slabosc do pieknych fotografii i zainteresowanie trendami w modzie)- 13 uczestniczek walczy o kontrakt na 500 000$ z firma kosmetyczna CoverGirl, okladke pisma "Seventeen" oraz tytul nastepnej Top Modelki w USA. Pozuja do pieknych, wyrafinowanych zdjec, nosza swietne ciuchy.
-What Not To Wear (ogladam od czasu do czasu podczas cwiczenia na silowni)- program o modzie. Wybrana uczestniczka, szara myszka noszaca ubrania przypominajace worki na kartofle, jest uczona przez ekspertow jak sie ubrac i umalowac (program ten stanowi dla mnie nieoceniona pomoc w autostylizacji, amerykanska moda i fryzury sa zupelnie odmienne od europejskich).
-Miami Ink (widzialam pare razy, rowniez podczas cwiczen na silowni)- Dzien z zycia tatuazystow w salonie (tatuaze sa bardzo popularne w US). Tatuuja ludziom kwiaty, japonskie gejsze ale takze portrety ich dzieci lub zmarlych matek (swoja droga co to za moda w Ameryce? Tego nigdy nie zrozumiem...).

3. Boki zrywac
-Beauty And The Geek czyli "Piekna i kujon" (widzialam pare razy)- sliczne, puste dziewczyny sa dobierane w pary z mozgowcami i walcza o costam. Widzialam kilka dni temu odcinek, w ktorym dziewczyna zapytana o edukacje mowi: Bylam kilka lat w college'u, nie wiem ile, nie pamietam. Doskonaly show na poprawienie samooceny.
-Judge... (tu wstawic imie: Judy, Mathis, Alex... widuje od czasu do czasu ze wzgledu na fakt, ze ten show pojawia sie na wszystkich publicznych kanalach telewizyjnych o okreslonych godzinach. Po prostu nie da sie ominac.)- taka nasza "Anna Maria Wesolowska". Roznica jest taka, ze te rozprawy sa prawdziwe a wyroki prawomocne. Najzabawniejsza chyba rozprawa to historia Indianina, ktory pozywa kierowce tira o 10 000$ za rozjechanie kury. Swoj pozew (i zadana sume pieniedzy) motywuje faktem, ze kura byla przyjacielem domu a jej smierc spowodowala traume emocjonalna u Indianina oraz jego rodziny.

4. Beznadziejne
-Age Of Love (widzialam raz i wystarczylo)- 10 dwudziestolatek i 10 czterdziestolatek walczy o uroki trzydziestoletniego gwiazdora tenisa. Zenada.

5. Czlowiek sam sie wstydzi, ze to oglada
-Jerry Springer Show (widzialam raz i... jak wyzej. Sama sie wstydze, ze to ogladalam.)- historie ludzi, ktorzy problemy miedzy soba rozwiazuja za pomoca piesci a niekiedy krzesla lub kija. Podekscytowany tlum krzyczy "Walczcie! Walczcie!" lub tez "Pokaz cycki!". Zastanawiam sie, ile musieli zaproponowac Springerowi, zeby zgodzil sie na prowadzenie tego programu.

Oprocz tego calego reality jest jeszcze pare fajnych seriali (takich np. jak "Law & Order") ale filmow fabularnych jak na lekarstwo. Na szczescie kinowe hity szybko wchodza do wypozyczalni i, za niewielka cene, mozna kupic (lub wypozyczyc) i obejrzec cos interesujacego i wartosciowego.

Saturday, September 29, 2007

Grape and grapefruit

Maz poszedl zrobic zakupy. Na kartce, miedzy innymi mial zapisany sok z grejpfrutow- white grapefruit juice.
Wrocil po dwoch godzinach. Zabralam sie za rozpakowywanie zakupow ale soku z grejpfruitow ani widu ani slychu.
- Co, nie mieli soku?- zagadnelam.
- Jak nie mieli, przeciez kupilem! - odparl oburzony.
- Jaki kupiles? White grapefruit juice?
- Nie. White grape...
White grape juice to sok z zielonych winogron.

I on smie mi mowic, ze ja mam problemy ze zrozumieniem mowionego angielskiego!

Monday, September 24, 2007

Portfel

Wrocilam z zakupow okolo godziny 7 wieczorem. Zanioslam wszystko do mieszkania po czym oddalam sie rozrywkom i generalnemu relaksowi.
W te upojne chwile wdarla sie mysl, ze trzeba by zapisac ile dzis wydalam pieniedzy w zeszcie z domowym budzetem bo potem zapomne (prowadzimy z Mezem taki zeszyt dzieki czemu kontrolujemy ile i na co wydajemy: pozwala to zaoszczedzic znaczne sumy pieniedzy, szczegolnie w przypadku Meza).
Byla godzina 11.00. Grzebie w torebce w poszukiwaniu portfela, do ktorego wlozylam wszystkie paragony.
Ale gdzie on jest?
Nie ma na stole, nie ma w torebce, za duzy, zeby zmiescil sie do ktorejkolwiek z kieszeni.
Biegiem do samochodu.
Samochod, poza unikalnym dzwiekiem silnika, charakteryzuje sie tym, ze mozna go otworzyc slonym paluszkiem. Bez wiekszych nadziei zblizylam sie do niego i zajrzalam przez okno do srodka.
Portfel grzecznie czekal na podlodze oparty pionowo o siedzenie pasazera, tak, jak mi sie wysunal z torebki.
W polsce nie mialabym nie tylko portfela ale rowniez radia i szyby.

A zakupy, ktore zrobilam, sa zwiazane z wizyta moich Rodzicow, ktorych nie widzialam od roku, trzech miesiecy i dwudziestu czterech dni. O 4.30 po poludniu jedziemy z Mezem odebrac ich z lotniska. Dla Meza to bedzie pierwsze spotkanie z tesciami, ma biedak stresa (nie ma sie co dziwic, widzieliscie film "Meet the Parents"?). Trzymajcie kciuki.

Saturday, September 22, 2007

Czasem jednak trafiaja sie kretyni...

Pewnego wieczoru wzielam samochod Meza w celu udania sie do hipermarketu. Samochod Meza to Mazda RX7 z silnikiem co sie po angielsku pieknie nazywa rotary engine. Wtajemniczeni wiedza, ze auto jest glosne. Bardzo glosne. A w tonie nieco przypomina kosiarke.
Ledwo co wyjechalam z parkingu na ulice zostalam obsypana stekiem przeklenstw i niewybrednych epitetow przez pana w bialym pick-upie. Sugerowal on mniej wiecej, ze:
- Moj samochod jest zdecydowanie za glosny,
- Powinnam dokonac zakupu nowego tlumika,
- Takimi samochodami jezdza Meksykanie po jego osiedlu wczesnie rano, czym uniemozliwiaja mu spokojny sen.
To wszystko zostalo szczodrze okraszone slowami uwazanymi powszechnie za obelzywe, wsrod ktorych to na f (w roznych odmianach i formach) powtarzalo sie najczesciej.
Na jego monolog odparlam tylko:
- To nie moj samochod.
i odjechalam z rykiem silnika.

No co, nie moj samochod. Meza.

Teraz po fakcie stwierdzam, ze moglam mu jeszcze zyczyc milego dnia.

A nawiasem mowiac Maz zakupil niedawno pasek klinowy do swojego samochodu. Ten sam pasek pasuje rowniez do wiekszosci kosiarek.

Wednesday, September 19, 2007

Historia o tym, jak mi zabraklo benzyny

Zdarzylo sie tak, ze pewnego pieknego dnia zabraklo mi benzyny i samochod rozkraczyl mi sie dokladnie przed samym skrzyzowaniem.
Malzonek przebywal w pracy, wiec dzwonienie do niego bylo bezcelowe (Malzonek w pracy grozi wybuchem). Postanowilam wziac sprawe we wlasne rece.
Z wyrazem bezradnosci na twarzy wysiadlam z samochodu i rozejrzalam sie. Nie minelo 10 sekund a juz moje auto pchal uczynny afroamerykanin. Dolaczylo do niego jeszcze trzech bialych, roslych osilkow.
Jak spod ziemi wyrosl rowniez radiowoz z urocza czarna policjantka. Juz sie wystraszylam, ze mi wlepi mandat za tamowanie ruchu ale zostalam odeskortowana na miejsce parkingowe oraz zapytana, czy nie potrzebuje pieniedzy na benzyne.
Afroamerykaninowi kupilam lunch po czym ruszylam z buta na poszukiwanie stacji benzynowej. Znalazlam ja 3 przecznice dalej. Podeszlam do kasy i juz przymierzalam sie do kupna dwugalonowego kanistra gdy nagle uslyszalam zdanie wypowiedziane z pieknym, poludniowym akcentem:
- Ja mam kanister, chetnie ci pozycze.
Wlascicielem akcentu (i kanistra) okazal sie byc blondyn w czapce z daszkiem, spodniach ogrodniczkach i flanelowej koszuli w krate (dla niewtajemniczonych: prawdziwy, klasyczny poludniowy "redneck" czyli przedstawiciel klasy pracujacej zwany rowniez czesto "wiesniakiem"), posiadacz samochodu dostawczego.
W oczach sprzedawcy pojawila sie chec mordu, nie zarobil bowiem 6 dolarow na kanistrze. Musial sie jednynie zadowolic $5 za dwa galony benzyny.
Blondyn odpalil swoj wehikul a ja zaprowadzilam go na miejsce spoczynku mojej mazdy (nie spieszylo mi sie wsiadac z obcym, nawet tak uczynnym, do samochodu, tym bardziej, ze caly mial zawalony jakims zelastwem, nawet siedzenie pasazera). Wspolnie reanimowalismy auto.
Chcialam sie blondynowi jakos odwdzieczyc.
- Niestety nie mam gotowki- powiedzialam- ale bylabym bardzo szczesliwa mogac zaprosic cie na lunch.
- Nie trzeba, dziecino- powiedzial- ciesze sie, ze moglem pomoc.

W taki to wlasnie sposob kilka kompletnie nieznanych mi osob sprawilo, ze moj dzien byl naprawde wspanialy.

Sunday, September 16, 2007

Management pod wplywem

Wracajac z pracy Maz spotkal na parkingu managera budynku w ktorym mieszkamy, Glena (w Polsce tytul managera budynku sprowadza sie do pieknego slowa "ciec" lub tez, uwielbianego przez pana Aniola z Alternatywy 4 stanowiska "gospodarza domu"). Stal sobie spokojnie przy swoim samochodzie.
- Hej, M.- zawolal Meza- Jestes pijany?
- Nie.- odpowiedzial dosc zdziwiony pytaniem Maz.
Glen zblizyl sie idac zygzakiem.
- To dobrze- powiedzial- bo ja jestem. Prosze, zaprowadz mnie do mojego mieszkania.

Thursday, September 13, 2007

One Big Melting Pot (3)

Ronaldinho zaczal radosnie pelzac z Patricia po podlodze. W kuchni Numan przygotowywal jedzenie. Pavla przyniosla butelke sake i piwo, ktore pilismy w tradycyjny, japonski sposob zwany sake Bam: nalewa sie piwo do szklanki, na szklance kladzie sie rownolegle dwie paleczki do ryzu, na nich stawia sie plaski, szeroki kieliszek z sake. Chorem mowi sie "sake- Bam" i na "Bam" uderza w stol (w naszym przypadku podloge). Kieliszek z sake wpada do piwa, osoba wypija wszystko na raz.
Oczywiscie wschodnia Europa wiedzie prym w piciu na raz.
Wiekszosc gosci siedziala na podlodze, niektorzy oblegali kanape, okolo 7 osob zmiescilo sie na balkonie. Wdalam sie w niezwykle interesujaca konwersacje z Japonczykiem Jasonem i Balijczykiem Rudym, popijajac czerwone wino i pojadajac rozne tradycyjne potrawy.
A jedlismy miedzy innymi:
- ryz- Indonezyjczycy nie wyobrazaja sobie zycia bez ryzu. My z Mezem zwykle kupujemy 15- kilogramowy worek w azjatyckim supermarkecie i jemy go przez nastepne pare miesiecy.
- superostry sos,
- sos z orzeszkow ziemnych- tradycyjny, standardowy, bardzo popularny w Indonezji,
- zupa na wieprzowinie- wlasciwie to wygladala jak baaardzo tlusty rosol. Specjalnie nie zachecala zapachem i niesamowita iloscia tluszczu ale okazala sie bardzo dobra w smaku i nieoceniona gdy zaczelismy pic napoje wyskokowe: nikt sie nie upil a i nastepnego dnia obylo sie bez kaca.
- bardzo pikantne mieso wolowe na patyku,
- mniej pikantne mieso z kurczaka na patyku,
- mielony tunczyk z przyprawami na patyku,
- wolowina i wieprzowina cieta na bardzo male kawaleczki, z zielona fasolka, bardzo ostro przyprawiona.
- salatka z gotowanych warzyw z majonezem- to salatka Pavli. Taka sama, jak tradycyjna salatka warzywna w Polsce.
- suszone anchovies smazone z orzeszkami ziemnymi,
- tilapie (rybe z rodziny pielegnicowatych, bardzo popularna w USA),
- salatke owocowa.
- biale, pachnace ryba, chrupiace, cienkie ciasto przypominajace styropian.
Wszystkie dania staly w kuchni, kazdy podchodzil i bral sobie co chcial i ile chcial.
Japonczyk i pare dziewczyn grzebalo widelcami w talerzach. Obok mnie mezczyzna przystapil do konsumpcji bezposredniej- jadl z talerza nie uzywajac rak. Ryz moczyl sobie w zupie, potem w ostrym sosie, w drugiej rece trzymal troche tilapii, oblizywal palce ze smakiem (w niektorych rejonach Indonezji nie uzywa sie sztuccow- jedzenie po prostu bierze sie w reke a potem wklada do ust).
Wolowina i wieprzowina z fasolka wystepuje w dwoch odmianach: tak jak ja wyzej opisalam oraz doprawiona swinska krwia. Ronaldinho zabral sie za przyrzadzenie tej drugiej wersji: usiadl w kuchni na podlodze z pojemnikami jedzenia przed soba i rekami mieszal krew z potrawa. Obok Numan kroil arbuzy.
Patrzylam sie na to wszystko z zainteresowaniem rozmyslajac nad smakiem wieprzowej krwi.
- Chcesz sprobowac?- zapytal Ronaldinho wyciagajac do mnie reke wypelniona jedzeniem.
- Pewnie ze chce.- odparlam, i nasladujac innych "biesiadnikow" zjadlam pomagajac sobie jedynie palcami.
Bylo pyszne.
Na niski, Indonezyjski stolik, wjechal tort. Pavla, Numan i Patricia zasiedli za nim patrzac na siebie i sie usmiechajac. Zabrzmialo "Happy Birthday" oraz indonezyjskie "Sto lat" (ktorego z przyczyn oczywistych nie znam). Patricia maczala paluszki w rozowym lukrze i oblizywala. Pavla i Numan patrzyli sobie gleboko w oczy i calowali sie. Rodzina wspolnie pokroila tort i rozdala gosciom. Ja jadlam z Rudym z jednego talerza (oboje bylismy zbyt najedzeni zeby zmiescic po calym kawalku tortu wiec sie podzielilismy).
Maz pojawil sie kolo polnocy. Poszlismy na balkon, gdzie wszyscy spiewali piosenki o tym jak piekne jest Bali i tanczyli po kolei.

Dlaczego dziele sie tym wszystkim?

Srednia wieku na imprezie to 30 lat. Najstarsza osoba miala 38 lat. Nie bylo seniorow.
Wszyscy ubrani byli w nowoczesne, kolorowe stroje, dziewczyny mialy makijaz, chlopaki bizuterie.
Nikt nikogo nie zmuszal do jedzenia tradycyjnych potraw w tradycyjny sposob. Nikt nikogo nie zmuszal do spiewania tradycyjnych indonezyjskich piosenek. Nikt nie zmuszal do tanca. Wszyscy robili wszystko z wlasnej woli.
Pilo sie duzo. Wokol bawily sie dzieci. Nikt sie nie upil, nikt nie pobil, nikt nie poklocil. Nikt nie stracil nastroju ani nie "zlapal dola".
Na impreze przyszla kelnerka, ktora obslugiwala mnie tamtego dnia w Sumo i kucharz, ktory dla nas gotowal. Gdy mnie zobaczyli, serdecznie mnie usciskali, zlapali za rece i posadzili na podlodze wsrod Balijczykow, jak swoja.

Nigdy na zadnej imprezie nie zostalam tak cieplo przyjeta jak na tej.
Nigdy nie widzialam takiej checi do kultywowania narodowych tradycji.
Nigdy nie doswiadczylam takiej otwartosci ze strony ludzi o kompletnie odmiennej kulturze i kolorze skory.
Nigdy nigdzie nie bawilam sie tak dobrze, jak wsrod brazowych ludzi mowiacych w kompletnie dla mnie niezrozumialym jezyku.

Wednesday, September 12, 2007

One Big Melting Pot (2)

W srode zadzwonila do mnie Pavla, zeby zaprosic mnie na impreze urodzinowa Patricii. Oficjalne rozpoczecie zabawy zostalo wyznaczone na godzine 22:00. Wydawalo mi sie to dosc szalone ze wzgledu na dzieci obecne na przyjeciu ale Pavla wytlumaczyla mi, ze wszyscy jej znajomi pracuja do pozna i to jest w zasadzie jedyna mozliwa godzina. Zachecila jednak do wczesniejszego przyjscia i zapewnila, ze pare osob juz bedzie.
Nabylam stosownego misia oraz karte prezentowa w sklepie dla dzieci Gymboree (karty prezentowe sa nawiasem mowiac swietnym pomyslem: obdarowany moze kupic sobie dokladnie to, co sprawi jemu samemu najwieksza przyjemnosc) i wyruszylam w droge (Maz byl w pracy, mial dolaczyc pozniej). Zajechalam na miejsce, zaparkowalam przed kompleksem budynkow i niepewnie wyruszylam na poszukiwanie wlasnego mieszkania.

Bardzo popularne sa tu dwupietrowe kompleksy mieszkaniowe. Kazdy taki kompleks jest podzielony na segmenty ze schodami, z ktorych wchodzi sie do osmiu mieszkan: czterech na dole i czterech na gorze.

Zastanawialam sie jak ja w tych egipskich ciemnosciach (nie bylo tu zadnych lamp a numery mieszkan sa male i zamontowane na drzwiach) odnajde wlasciwy apartament. Nie bardzo chcialo mi sie z buta przemierzac osiedle, szczegolnie, ze to bywa czasem dosc niebezpieczne. Dzieki Bogu zauwazylam na jednym z balkonow baloniki i lysawa glowke, ktorej wlascicielka podskakiwala wesolo. Po zblizeniu sie do drzwi wiedzialam, ze o pomylce nie moglo byc mowy: buty.

Do domu mieszkanca Bali nie wchodzi sie w butach: uzna on to za wielki nietakt i obraze. Buty nalezy zostawic PRZED DRZWIAMI FRONTOWYMI.

Maz przyznal mi sie potem, ze przed przyjsciem na impreze zrobil sobie staranny pedicure.

Zapukalam sciagajac sandaly.
Otworzyl mi dwudziestoparoletni Balijczyk w type Ronaldinho/Apocalypto. Zaprosil do srodka po czym zupelnie naturalnie wreczyl mi mieso na patyku. Po chwili zjawila sie pani domu piastujac na biodrze solenizantke (ktorej w ciagu ostatnich kilku tygodni uroslo calkiem sporo wlosow) ubrana w rozowa sukieneczke, a niebawem zostalam rowniez usciskana przez jej meza, Numana.
Rozejrzalam sie po pokoju: oprocz mnie bylo tu jeszcze moze jakies 8 osob (Balijczycy, Japonczyk, kobieta, ktorej matka jest Koreanka a ojcem rodowity Indianin) w tym troje dzieci w wieku okolo 2 lat. Okazalo sie potem, ze liczba dzieci zwiekszyla sie tylko o dwoje, za to liczba doroslych wzrosla do okolo 40.
Wiekszosc obecnych to pracownicy orientalnych restauracji.
Japonczyk przyjechal do USA 12 lat temu.
Indianko- Koreanka przyprowadzila dorosla i dwuletnia corke, po ktorych jasno mozna bylo stwierdzic, ze jej maz jest Afroamerykaninem.
Wiele osob na poczatku pracowalo na statku wycieczkowym i w taki wlasnie sposob znalazlo sie w USA. Nawet niespecjalnie sie kryli z faktem, ze nie sa tu tak do konca legalnie.
Przyszla dziewczyna w bardzo zaawansowanej ciazy.
Przyszla inna, z kilkutygodniowym niemowleciem na rekach.
Oprocz mnie i Pavli w mieszkaniu byli sami Azjaci.

Tuesday, September 11, 2007

One Big Melting Pot (1)

Pewnego pieknego wieczoru ja, Maz i nasz przyjaciel Harry wybralismy sie do japonskiej restauracji Sumo (http://www.esumo.com/). Jest to nasze ulubione miejsce z racji tego, ze porcje sushi sa tu duze i zawsze swieze.
W restauracjach tego typu pracuja zawsze Azjaci. Moj Maz oraz Harry rowniez naleza do tego "gatunku": Maz jest stuprocentowym Indonezyjczykiem, Harry zas jest zrodzony z matki Indonezyjki i ojca Chinczyka.
Jest cos niesamowitego w tym, jak Azjaci bezblednie wyczuwaja/odgaduja/wiedza jakiej narodowosci jest inny Azjata. Od razu po wejsciu do restauracji moi panowie rozejrzeli sie i stwierdzili:
- Wszyscy tutaj sa z Indonezji.
Troche niedowierzalam ale zachecona przez Meza przywitalam sie z kelnerka po Indonezyjsku (troche sie ucze). Popatrzyla sie na mnie bardzo zdumiona a potem podekscytowana odpowiedziala wylewnie w jezyku ojczystym. Oczywiscie to bylo dla mnie juz za wiele do zrozumienia ale Maz i Harry kontynuowali konwersacje przerywajac od czasu do czasu i tlumaczac mi na angielski.
Smiechu i radosci bylo co nie miara, szczegolnie, gdy naszym teppenyaki (gotowanie przed gosciem na wmontowanej w stol goracej plycie) zajmowal sie rowniez Indonezyjczyk. Wywijajac sztuccami i podpalajac piramide zrobiona z cebuli (w tej restauracji kucharze robia przed klientami maly show) opowiedzial nam o sobie i o swoich przyjaciolach. Okazalo sie, ze wiekszosc nich jest z Bali.

Balijczycy zapytani o narodowosc nigdy nie mowia "Indonezja". Zawsze mowia "Bali".
Wiekszosc mieszkancow Indonezji jako takiej to muzulmanie (85%), Na Bali jednak dominuje Hindu (93%). Po ataku terrorystycznym na World Trade Center, Balijczycy w zadnym wypadku nie chca byc postrzegani jako "muzulmanie- terrorysci".

Dowiedzielismy sie rowniez, ze wielu Indonezyjczykow pracuje rowniez w innych restauracjach w okolicy a szef sushi w Sumo ma zone Polke.
Bylam wielce zaskoczona: w centrum Alabamy mieszka Polka majaca za meza Indonezyjczyka. Jest to rownie niesamowite jak spotkanie Polaka mieszkajacego na stale w Zimbabwe.
Po ugotowaniu nam swietnej kolacji i wypiciu z nami litrow sake kucharz poszedl na zaplecze a po chwili wrocil z numerem telefonu i imieniem dziewczyny. Brzmialo mi ono jakos dziwnie jak na polskie imie, bardzo podobnie do mojego ale jednak dziwnie. Zlozylam to na karb wymowy kucharza i fakt, ze w USA wiele osob czest nieco zmienia sobie imiona zeby uczynic je latwiejszymi do wymowienia dla Amerykanow.
W restauracji siedzielismy do zamkniecia i pilismy piwo z kucharzem i jego przyjaciolmi.
Nazajutrz zadzwonilam do dziewczyny. Okazalo sie, ze nie jest ona z Polski ale z Czech. Nie robi mi to specjalnie roznicy: nie szukam na sile Polakow, nie zalezy mi jakos specjalnie na obracanie sie w towarzystwie rodakow, nie ubolewam nad ich brakiem w Alabamie. Uwielbiam za to nawiazywac nowe znajomosci.
Umowilysmy sie na kawe.
Pavla okazala sie byc chuda, rozgadana, bardzo przyjacielska dziewczyna. Przyszla ze swoja prawie dwuroczna coreczka Patricia, urocza dziewczynka lysiutka jak kolano.


Balijczycy tradycyjnie gola swoim dzieciom glowy na lyso przez pierwszych kilka lat ich zycia. Patricii glowa nie zostala ogolona- po prostu jeszcze nie urosly jej wloski i nikt nie wie, czemu tak jest.

Bardzo polubilysmy sie i wiedzialysmy, ze na tym jednym spotkaniu sie nie skonczy. Na kolejne wybralismy sie juz w piatke- dolaczyli do nas nasi mezowie, ktorzy rowniez przypadli sobie do gustu. Poszlismy na spacer do pobliskiego parku: Polka z Jawajczykiem, Czeszka z Balijczykiem i urodzona w USA (czyli obywatelka tego kraju) pol Czeszka- pol Indonezyjka gaworzaca po trochu w trzech jezykach.

Sunday, September 9, 2007

Filozoficznie...

Pojechalam dzis na zakupy. A raczej na taki niewielki window shopping polaczony z nabyciem karty prezentowej w sklepie z ubraniami dla maluchow (coreczka kolezanki ma jutro urodziny). Chodzilam sobie po naszej lokalnej galerii, wdychalam zapach cynamonowych ciastek i smazonych w cukrze orzeszkow, patrzylam na obcisle jeansy (ktore doskonale podkreslilyby jedrnosc moich posladkow), sweterki w serek (tak cudownie ukladajace sie na biuscie), buty na niebotycznych obcasach (w ktorych moje nogi wygladalyby bosko).

Jakis filozof powiedzial "Lubie wybrac sie na targ i patrzec na rzeczy, bez ktorych jestem doskonale szczesliwy" (czy jakos tak).

No, moze troszke brakuje mi do tego filozofa: do pelni szczescia wystarczyl mi spray do ciala Victoria's Secret oraz kawa.

A tak przy okazji: moze ktos z Was wie jak nazywal sie filozof? Jego imie bylo wymienione w jednej z ksiazek Malgorzaty Musierowicz, ktore czytalam jako dorastajaca dziewczyna, a ktore teraz znajduja sie jakies 5000 mil stad i nie moge sprawdzic.

Thursday, September 6, 2007

Jezus

Mamy tutaj, w naszym miescie, lokalnego Jezusa.

Zima czy latem, facet chodzi na bosaka w bialym giezle przepasany sznurkiem. Ma dlugie, brazowe wlosy i dluga brode. W reku biblie. Naucza i zyje z tego, co mu dadza ludzie. Z Mezem planujemy z nim porozmawiac przy najblizszej okazji i dowiedziec sie czegos na temat jego- na pewno ciekawej- przeszlosci oraz terazniejszosci.

To niesamowite, ze w erze wyscigu szczurow i pogoni za pieniadzem sa jeszcze tacy ludzie.

Sunday, September 2, 2007

Zadzwon do mnie...

Po godzinie 22 mozemy (tak jak w Polsce) obejrzec reklamy rozmaitych party-line. Nie sa one jednak tak wyuzdane jak te, ktore emituje Polsat pozna noca. Atrakcyjne, skapo ubrane (ale nie nagie) dziewczyny usmiechaja sie ponetnie do ekranu, krecac biodrami.
Pozniej nastepuje nieco inna seria: atrakcyjni mezczyzni usmiechaja sie ponetnie do ekranu, luzacko zatykajac kciuki za pasek od spodni.

Niekiedy jednak ci sami mezczyzni pokazani sa razem, siedzacy w kawiarni, trzymajacy sie za rece i patrzacy sobie gleboko w oczy.

Dla kazdego cos milego.

Wednesday, August 29, 2007

Napiwki

"Czas isc do fryzjera" stwierdzilam patrzac w lustro. I to do takiego prawdziwego, z wielkiego zdarzenia.
Nie to, zebym do tej pory chodzila do kogokolwiek. Zwykle po prostu schodzilam 3 pietra nizej do salonu mieszczacego sie na parterze mojego apartamentowca. Jedyna roznica miedzy tym salonem a tym "prawdziwym, z wielkiego zdarzenia" byla taka, ze ten na dole byl glownie przeznaczony dla klientow z tzw. "wlosami etnicznymi". Nie owijajac w bawelne: bylam jedyna biala klientka.
W sumie nie moge narzekac- Bonita zawsze zrobila kawal dobrej roboty a jej masaz glowy nie ma sobie rownych. Ale zaczelam sie zastanawiac nad innym salonem, gdy moja fryzura zostala skomplementowana. Przez Afroamerykanow. Kilka razy. Pomyslalam sobie, ze chyba czas znalezc sobie styl pasujacy do mojej rasy (nie obrazajac nikogo).
Malzonek zaraz zorientowal sie w temacie. Jego kolezanka jest fryzjerka i pracuje w ekskluzywnym salonie kilka przecznic stad. Tam tez sie wybralam (z uprzednio wydrukowanym zdjeciem pani z pozadana przeze mnie fryzura).
Candace (kolezanka meza) rowniez sie postarala. Wyszlam ostrzyzona i uczesana tak jak lubie.

Zostawilam 20- procentowy napiwek.

Tutaj napiwki daje sie nie tylko kelnerom ale takze fryzjerom, taksowkarzom, chlopcom hotelowym. Nawet w kawiarniach typu "Starbucks", przy kasie, mozna znalezc specjalne pudelko na drobne.

Ktos moglby stwierdzic, ze 20- procentowy napiwek dla fryzjerki to rozpusta.

Zaczelam zostawiac wysokie napiwki po tym, jak doswiadczylam, czym tak naprawde jest praca kelnerki.
Restauracja, w ktorej pracowalam, nazywa sie "Cracker Barrel" i serwuje jedzenie w stylu country. To chyba, na poludniu, najpopularniejsza siec restauracji tego typu. W kazdej restauracji miesci sie rowniez sklep z ozdobionymi tradycyjnie artykulami typu naczynia, obrusy itp.
Restauracja jest otwarta od godziny 6:00 rano. Jesli ktos kiedys pracowal w takim miejscu to wie, ze w pracy trzeba byc przynajmniej godzine przed otwarciem. Pol godziny na dojazd plus pol godziny na wstanie z lozka i ubranie sie (wersja optymistyczna) daje nam obraz godziny, o ktorej musimy wstac: 4:00 rano. Normalni ludzie o tej porze jeszcze spia. Nie wspominajac juz o tym, ze wstajac o 4:00 i wyruszajac z domu o 4:30 mozemy zaobserwowac ten straszny efekt rozwidniania sie, ktory dla mnie osobiscie jest nie do zniesienia. O niczym innym wtedy nie marze jak o znalezieniu sie w cieplym lozku i przytuleniu do zywego kaloryfera jakim o tej porze dnia jest moj Maz.
Pracuje sie okolo 8 godzin w porze sniadania zahaczajac nieco o lunch. Kazdy wie, ze sniadania i lunche, to posilki, ktore je sie najkrocej- ludzie spiesza sie do pracy. Napiwki rowniez nie sa wtedy imponujace. Aby zarobic tak pozadana stowe dziennie nalezy obsluzyc niekiedy do 50 stolikow co daje okolo 6 stolikow na godzine. Najfajniej jest kiedy trafiaja sie tzw "party" czyli stoliki, przy ktorych siada 4 lub wiecej osob. Wtedy mozna liczyc na wiekszy napiwek.
Z reguly klienci sa mili i chetnie rozmawiaja z kelnerkami (szczegolnie, gdy mowia one z uroczym, polskim akcentem). Kilku klientow zaproponowalo mi randke. Kilku innych pomoglo w szukaniu nowej pracy.
Zdarzaja sie niestety tacy, ktorym nic nie pasuje. Jajko na miekko jest za bardzo wodniste, tost niewystarczajaco przypieczony albo znow za bardzo przypieczony, cola smakuje "dziwnie" a dzem to by chcieli truskawkowy a nie wisniowy. Jesli jeszcze w kuchni jest maly poslizg i na posilek klient musi czekac dluzej niz 10 minut to prawdopodobienstwo, ze klient zapragnie porozmawiac o tym z managerem jest stuprocentowe. A wtedy nie ma co liczyc na duzy napiwek.
Dlaczego napiwki sa takie wazne? Otoz w restauracji stawka za godzine jest tak niewielka, ze pracujac 8 godzin dziennie 6 dni w tygodniu nie da rady zarobic nawet na przecietny czynsz.
Po 8 godzinach obslugiwania gosci nie idzie sie od razu do domu. Czeka nas jeszcze praca dodatkowa wyznaczona przez managera. Moze to byc cos przyjemnego jak na przyklad zawijanie sztuccow w serwetke, ale moze sie trafic cos uroczego typu mycie podlogi lub lodowki. Oczywiscie jest to czasochlonne a jest sie oplacanym tylko stawke godzinowa.

Z reguly zostawiam duze napiwki- przynajmniej 15%.

Na poczatku (jako rodowitej Polce), przy placeniu rachunku i zostawianiu napiwku czasem drzala mi reka. Teraz, jak przypominam sobie wstawanie o 4 rano, klotnie z kucharzami, goscmi, managerami, prace dodatkowa i gosci, ktorzy siedza przy stoliku 3 godziny i zostawiaja 3 dolary napiwku, zostawiam w restauracji te kilka(nascie) dolarow wiecej, a na kopii rachunku pisze "Dziekuje za wspaniala obsluge! Milego dnia.".

Wednesday, August 22, 2007

Mezczyzni!

Ostatnio z Mezem zrobilismy sobie glodowke oczyszczajaca Master Cleanse doktora Stanleya Burroughsa.
Najpierw Maz. Udalo mu sie schudnac 6-7 kilo.
Przyszla kolej na mnie. Po kilku dniach Maz pyta mnie:
- No jak tam, zrzucasz troche tonazu?
Az sie zatrzeslam z oburzenia. "Tonazu"!

Dzis widzielismy sie z szefem mojego Meza, temat zszedl na nasz detoks. Szef meza popatrzyl na mnie i zapytal:
- Jak ci idzie, zrzucasz troche tonazu?

Monday, August 13, 2007

Rownouprawnienie

W amerykanskim sklepie z zabawkami mozemy kupic dla dziecka lalke. Do wyboru mamy: blondynke o jasnej karnacji, czarnowlosa pieknosc ze skosnymi oczami oraz czarna lalke z czarnymi, kreconymi wlosami.
W sklepie z dewocjonaliami takze panuje rownouprawnienie: aniolki sa biale i czarne.

Figurka Jezusa rowniez wystepuje w wersji afroamerykanskiej.

Saturday, July 28, 2007

Troche egzotyki

Dzis, w centrum duzego miasta Alabamy, wypatrzylam faceta grajacego na dudach.

Wednesday, July 25, 2007

Parada gejów

Wybralam sie jakis czas temu na parade gejow. Daleko nie musialam chodzic: parada rozpoczynala sie na stacji benzynowej umieszczonej dokladnie na przeciwko budynku, w ktorym mieszkam. Juz od kilku dni podziwiac moglam "flagi rownosci" porozwieszane w calej okolicy (kolory teczy). Tego dnia mialam na wlasne oczy zobaczyc te rownosc.

Okolo godziny 7 wieczorem policja zablokowala drogi. Przed stacja benzynowa zaczeli gromadzic sie ludzie, co do ktorych plci mozna bylo miec powazne watpliwosci i przystrojone samochody z powypisywanymi haslami. Byla nawet dorozka zaprzegnieta w bialego konia. O godzinie 8 wyszlam przed dom. Spotkalam tam kolezanke, ktora przedstawila mnie swojej dziewczynie. Parada ruszyla. Muzyka zagrala (same gejowskie hity: "I will survive", "YMCA"...). W strzezonym przez policje konwoju maszerowali geje, lesbijki, drag-queens (na ktorych sukienki wygladaly duzo lepiej niz na niejednej kobiecie), transseksualisci, transwestyci, heteroseksualisci i zwierzeta. Zauwazylam nawet faceta z pieskiem: facet mial na koszulce napisane "nie jestem gejem ale moj pies z pewnoscia tak". Dorozka jechal mezczyzna w sukni z cekinami i bialej peruce z piorami. Na jednym z samochodow widnial napis: "Geje- Lesbijki- Hetero- Znajdz swoj kawalek ukladanki". Paradujacy machali i rzucali w tlum cukierki, lizaki i koraliki. Tlum (zlozony z mlodziezy obojga plci i wszelkiej orientacji, starcow i dzieci) entuzjastycznie odmachiwal i, zjadajac slodycze, radosnie obwieszal sie koralikami.

Po paradzie spotkalam sasiada Adama z chlopakiem i udalismy sie na male afterparty na dach. I teraz pytanie: ktory kraj jest bardziej cywilizowany? Ten, w ktorym jedna z najwiekszych partii politycznych bojkotuje parady rownosci a ludzi o odmiennej orientacji traktuje jak tredowatych, czy ten, w ktorym parada jest legalna, strzezona przez policje jak kazde wielkie wydarzenie, tolerowana, a ludzie powszechnie uwazani za "normalnych" rowniez dobrze sie na niej bawia?

Tuesday, July 17, 2007

Pytania i odpowiedzi

Pracowalam ostatnio jako fotograf na ceremonii rozdania dyplomow ukonczenia studiow.

Zapadl mi w pamiec fragment przemowienia dziekana:
- Gdy mialem 20 lat wiedzialem wszystko. Gdy mialem 30 lat znalem wszystkie odpowiedzi. Gdy mialem 40 lat wiedzialem, jakie sa najwazniejsze w zyciu pytania. Teraz nie jestem pewien, czy wiem cokolwiek.

No tak. Ja jestem na etapie "wiem wszystko" a moj Maz zna wszystkie odpowiedzi.

Friday, July 13, 2007

Reklama

Pare dni temu widzialam w lokalnej (amerykanskiej) telewizji interesujaca reklame.

Facet opowiada o swoich problemach doradcy finansowemu, ktory wpatruje sie z przejeciem w swoj dlugopis. Zapytany co mysli na ten temat odpowiada plynna polszczyzna:
-W tym piorze nie ma atramentu.
Potem slychac glos spikera:
-Znajdz doradce finansowego, ktory mowi jezykiem zrozumialym dla ciebie.
I pojawia sie logo firmy na ekranie.

Zastanawiam sie, czemu akurat uzyli jezyka polskiego a nie na przyklad suahili...

Sunday, July 8, 2007

Kaszanka- update

Zyje i mam sie dobrze.

Dzis na obiad przychodzi szef mojego Meza. Dokonamy ostatecznej destrukcji kaszanki i paczki flakow wolowych, ktora przyslali mi rodzice. Moj Maz spozyje gado gado- indonezyjska potrawe zlozona z kalafiora, marchewki, zielonej fasolki, jajka i sosu z orzeszkow ziemnych.

Saturday, July 7, 2007

Kaszanka

Ponad rok temu pracowalam w restauracji Cracker Barrel. Jednego czerwcowego dnia obslugiwalam faceta z czteroosobowa rodzina. Jakiez bylo moje zdziwienie gdy po uslyszeniu mojego imienia i narodowosci... zagadal do mnie po polsku! Okazalo sie, ze to Polak, ktory od 25 lat mieszka w USA a dokladnie w Chicago. W moim miescie byl przejazdem, na wycieczce.
Obiecal ze nastepnym razem jak przyjedzie to przywiezie mi kaszanke.

Obietnicy dotrzymal(!). 2 tygodnie pozniej do restauracji przyszla jego zona i przyniosla mi zamrozona, dorodna, polmetrowa kaszanke zawinieta w apetyczne peto.

Kaszanke wlozylam do zamrazarki w pracy chroniac ja tym samym przed czarnymi kucharzami, ktorzy czym predzej chcieli wrzucic ja na grila. Wlasciwie to sami potem zrezygnowali jak im powiedzialam, z czego sie sklada.

Moj Maz wzdrygnal sie na sam widok (jako Adwentysta Dnia Siodmego nie jada takich paskudztw).

Kolejnym lokum kaszanki byla nasza zamrazarka az do dnia dzisiejszego. Przypomnialam sobie o niej jakies 2 tygodnie temu przy okazji rozmowy z szefem mojego meza, ktory stwierdzil ze chetnie by sprobowal. Zwatpil nieco, gdy powiedzialam mu, ze lezakuje ona juz ponad rok. Ustalilismy, ze odmroze kawalek, przetestuje na sobie i jesli przezyje to zaprosze go na obiad.

Dzis nastal ten wyjatkowy dzien. Maz poszedl do pracy. Zostalam sama. Uroczyscie wyjelam kaszanke z zamrazarki, odpakowalam i odmierzylam 2 cale.
Zamrozona byla tak dobrze, ze udalo mi sie na niej zlamac noz. Nic to jednak w porownaniu do rozkoszy podniebienia jakie mialy mnie zaraz czekac.
Odkrojony kawalek rozmrozilam w mikrofali, zdjelam flaczek.

Poszatkowalam cebulke.
Podsmazylam, najpierw cebulke potem kaszanke.
Calosc lekko osolilam.
Wyjelam kawalek brazowego whole wheat tosta i posmarowalam maselkiem.

Zasiadlam w salonie i przystapilam do konsumpcji.

Pierwszy kes rozplynal sie w moich ustach niczym ambrozja, wokol mnie zabrzmialy chory anielskie.

Tak dobrego dnia nie mialam dawno.

Nastepnym razem skusze sie i na flaczek.

Sunday, July 1, 2007

Spodnie sedziego (2)

No i koniec, wyrok zapadl. Oczywiscie na niekorzysc sedziego. Ale podczas samego procesu dzialy sie ciekawe rzeczy. Sedzia na przyklad wnosil o zdjecie napisow na pralni, ktore informowaly "Satysfakcja gwarantowana" oraz "Zamowienia realizujemy w ciagu tego samego dnia" poniewaz uznal je za wprowadzajace w blad. Przy wspomnieniu swoich spodni nie mogl powstrzymac lez i poprosil o przerwanie procesu, zeby mogl sie uspokoic. Prawnik panstwa Chung ujawnil, iz sedzia byl ostatnio w ciezkiej sytuacji finansowej spowodowanej niedawnym rozwodem.

Podobno podczas czytania mowy poczatkowej sedzia mial delikatny usmieszek na twarzy. Zdawal sobie sprawe z niedorzecznosci procesu, uznal jednak, ze nalezy postapic fair i wysluchac obu stron.
A poza tym ubawil sie setnie.

Wednesday, June 20, 2007

Spodnie sedziego (1)

Przez pare ostatnich tygodni sledzimy z Mezem w internecie proces pewnego sedziego i pralni/krawca.

W 2005 roku sedzia dostal nowa prace. Siedzenie za biurkiem sprawilo, ze biedaczyna przytyl 10 kilo. W nowej pracy trzeba wygladac szykownie, postanowil wiec zabrac swoje stare garnitury do krawca/pralni aby je nieco powiekszyc i odswiezyc.
Pech chcial, ze biednym, koreanskim wlascicielom pralni, gdzies zapodzialy sie jedne spodnie.
Sedzia zazadal zwrotu pieniedzy za caly garnitur- 1 150$.
Panstwo Chung znalezli spodnie po paru dniach.
Sedzia stwierdzil kategorycznie, ze te spodnie nie naleza do niego.
Po czym sie wkurzyl i pozwal Koreanczykow. Zazadal 63 700 000$- slownie: szescdziesiat trzy miliony siedemset tysiecy dolarow amerykanskich.

Jak do tego doszedl?

Otoz stwierdzil, ze jest niezadowolony z uslug i od tej pory, przez najblizszych 5 lat bedzie korzystal z innej pralni oddalonej nieco od jego miejsca zamieszkania (bo ta najblizsza tak bardzo go zawiodla). Jako osoba nieposiadajaca samochodu bedzie musial placic za jego wynajecie lub za taksowke. Pomnozyl cene, jaka zaplaci za taksowke (lub samochod) przez ilosc dni, w ktorych bedzie wybieral sie do pralni, do tego dorzucil straty moralne (brak spodni moze powaznie odbic sie na zdrowiu psychicznym). Po pomnozeniu tego wszystkiego przez 2 (jest dwoje winowajcow, dwoje wlascicieli: maz i zona) otrzymal imponujaca sume 63 milionow dolarow.

W marcu w sadzie zaproponowano mu ugode- za 12 000$ mialby wycofac wszystkie zarzuty. Ugoda ta nie spodobala sie sedziemu ale wielkodusznie zmniejszyl wysokosc zadanej kwoty do 54 000 000 $, ktore wedlug niego sa jak najbardziej do przyjecia.

Sprawa jest w toku.

Friday, June 15, 2007

Klimatyzator

Mojemu Przyjacielowi z Polski upaly ostatnio dokuczaly i stwierdzil, ze kupi sobie takie urzadzenie. Niezorientowany w temacie zapytal na forum internetowym jakie sa typy, jakie ceny, w co warto zainwestowac.
I zaraz posypaly sie odpowiedzi, ze drogi, ze czesto przecieka, ze glosny, ze w naszych warunkach klimatycznych to w sumie nie warto.
Podzielilam sie z nim moim doswiadczeniem. Odbylismy na skajpie rozmowe, w ktorej zachwalalam amerykanskie klimatyzatory. O cene w sumie martwic sie nie trzeba- tutaj klima jest standardem tak w mieszkaniach jak i w samochodach. Glosny... no coz, jesli mieszka sie w apartamentowcu i ma sie wentylator bezposrednio pod oknem to pewnie ze glosno. W domkach jednorodzinnym takie wiatraki sa umieszczone w odpowiednich miejscach, daleko od okien.
Same zalety! chlodno w lecie, cieplo w zimie, w sumie bezawaryjne. Zastanawia mnie czasem jak to jest, ze tu, w Stanach, mozna zrobic urzadzenie wysokiej jakosci, ktore dziala bez usterek, a w Polsce jakos nie.

Z rozmowy wyrwalo mnie jakies kapanie. Poszlam do pokoju z instalacjami.

Kapie mi z klimatyzatora.

Sunday, June 3, 2007

czas Pierwszych Komunii...

Autorka bloga, do ktorego bardzo czesto zagladam (nie linkuje, nie pytalam o pozwolenie), przezywala ostatnio Pierwsza Komunie swojej corki. Widze, ze procedura niewiele sie zmienila od czasu, kiedy to ja mialam swoja Pierwsza Komunie: kosciol, alba lub biala sukienka, odswietny obiad po mszy. Wydaje mi sie jednak, ze cala ta uroczystosc ewoluuje w bardzo zlym kierunku.

Przyjrzyjmy sie co oznacza termin "Komunia" (powtarzam za Wikipedia http://pl.wikipedia.org/wiki/Komunia ):
Komunia Święta to inaczej Eucharystia lub Wieczerza Pańska, podczas której celebrans i wierni spożywają (przyjmują) Ciało i Krew (Komunia pod dwiema postaciami) lub też Ciało Pańskie (Komunia pod jedną postacią). Nie widze tu wzmianki o drogich prezentach i wystawnym obiedzie. Z definicji wynika, ze Komunia Swieta jest przezyciem czysto duchowym.

Co sie dzieje?

Rodzice kupuja swoim pociechom najdrozsze sukienki i garnitury. Uroczystosc traci swoj sens, staje sie za to okazja do porownania kto jest ladniej ubrany. Oszalamiaja tez fryzury, jakby rodzice nie rozumieli, ze czesanie osmiolatke "na panne mloda" jest w wybitnie zlym guscie.

Po uroczystosci odbywa sie obiad. Przystawki. Pierwsze, drugie, trzecie danie. Desery. Alkohole. Kolejna "pokazowka" na co rodzicow stac.

Nadchodzi czas prezentow.
Ja na komunie dostalam rower, kalkulator i dlugopis (bardzo popularny zestaw w tamtych czasach). Przypomina mi sie jeszcze jakis zestaw bizuterii, kolczyki plus pierscionek, ktory zalozylam moze 2 razy w zyciu.
Dzis rower jest najtanszym z prezentow, ktore otrzymuje dziecko z okazji swojej Pierwszej Komunii. Laptop jest standardem. Odtwarzacz mp3 rowniez jest akceptowany.
Co sie dzieje? Czemu rodzice nie rozumieja, ze to NIE TA OKAZJA! To nie jest powod, zeby wydawac tysiace zlotych! Co sie stalo z medalikiem? Czemu nikt nie daje ksiazeczki do nabozenstwa? Rower wydaje mi sie rowniez trafionym prezentem, propagowanie sportu i zdrowego trybu zycia wsrod dzieci jest zawsze dobrym pomyslem.

Nie potepiam autorki bloga, ktorego czytam. Co wiecej czuje do niej sympatie.
Rozumiem chec dania dziecku tego, co najlepsze. Rozumiem presje "inne dostana to moje nie moze byc gorsze". Wydaje mi sie, ze warto jednak przypomniec sobie czym tak naprawde jest Pierwsza Komunia Swieta: okazja do pokazania sie, sprezentowania dziecku laptopa czy przezyciem, ktore umacnia i rozwija zycie duchowe?

Polecam artykul: http://www.opoka.org.pl/varia/komunia/artykuly/pierwszakomunia.html .

Monday, May 28, 2007

Memorial Day i kawowe przemyslenia

Celine Dion wyspiewuje z ekranu "God Bless America". Miasto opustoszalo. Stacje telewizyjne pokazuja prognoze pogody na przemian z koncertem Maroon 5. Na glownych ulicach pojawily sie flagi. Mamy Dzien Pamieci Narodowej.

Obudzilam sie o godzinie 6.30 i postanowilam rozpoczac ten piekny dzien duza, goraca biala moccha i kawalkiem ciasta marmurkowego ze Starbucks. W tym celu ubralam sie, poczekalam kulturalnie do 8.00 i pelna niepewnosci co do godzin otwarcia kawiarni (mamy przeciez swieto) wybralam sie na spacer. Mam to szczescie, ze mieszkam w poblizu dwoch Starbucksow z ktorych jeden jest wystarczajaco blisko zeby dotrzec tam piechota.
Juz z daleka zauwazylam, ze dziwnym trafem wszyscy wylegli na ulice i czekaja nie wiadomo na co. Po dotarciu na miejsce okazalo sie, ze nie ma pradu, stad ta masowa stagnacja. No ale oczywiscie z goracej kawy nici. Ciasta tez nie dalo sie wyjac z zamykanej elektrycznie chlodziarki.
Pan serdecznie mnie przeprosil i uraczyl mrozona kawa, gorzka i mocna jak diabli ale tez majaca swoj urok. Za darmo.
Ten mily gest przypomnial mi o roznych zdarzeniach w moim zyciu zwiazanych z kawa (i nie tylko).
Zanim zaczelam pracowac w biurze kawe pilam tylko okazjonalnie. Pozniej to sie zmienilo. Kazdy dzien zaczynalam od kubka kawy, goracej lub zimnej. Nie robi mi to roznicy.
Zazwyczaj kawe robi sekretarka. Pewnego dnia do pracy przyjechalo pelno "grubych ryb" a sekretarki zabraklo. Obowiazek zrobienia kawy spadl na mnie- taki juz los stazysty. Specjalnie mnie to nie boli bo w pracy mamy samych przyjaznych, fantastycznych ludzi. Kraza jednak historie, ze nasz krajobrazowiec, jeszcze jako swiezak, byl wysylany do sklepu po paczki a i mnie kiedys probowali przekonac, podczas podrozy na budowe, zebym sprawdzila co jest przyczyna poteznego korka na drodze. Odparlam lamana angielszczyzna, ze nie bardzo wiem o co im chodzi bo nie za dobrze rozumiem po angielsku. Od tamtej pory ciesze sie powszechnym szacunkiem i tylko raz zachecali mnie do skosztowania jagod w parku zeby sprawdzic, czy sa trujace.
Z sekretarka bardzo sie zaprzyjaznilysmy. Zawsze po lunchu chodzimy na kawe i placimy na zmiane. Sekretarka pije cappuchino.
Szef pije czarna nieslodzona. Raz opowiadal jak przed wazna konferencja kawy nie wypil i klasycznie "przybil gwozdzia" czyli po prostu zasnal. Po przebudzeniu mial stolik odcisniety na czole o czym przekonal sie w lazience. Nikt z osob obecnych na konferencji nie powiedzial ani slowa.
Po biurze krazy rowniez opowiesc o facecie, ktory pol godziny swojej przerwy przeznaczal na lunch a drugie pol na drzemke: bral poduszke i wpelzal pod biurko. Zdarzaja sie dni, ze mam ochote zrobic to samo.
Kilka miesiecy temu, podczas pobytu w Nowym Jorku, nie czulam sie najlepiej. W Starbucks zamowilam srednia mocche, zaplacilam i czekalam na nia smetnie przy stoliku. Kilka minut pozniej sprzedawca podszedl do mnie i stawiajac przede mna najwiekszy kubek powiedzial "Wygladasz na zmartwiona, pomyslalem, ze ekstra duza sprawi, ze poczujesz sie lepiej". Poczulam sie tak, jakby mnie ktos owinal kocem w chlodny dzien.

Takie to wlasnie wspomnienia przychodza mi do glowy gdy zaczynam ten dzien mrozona, mocna kawa i melonem zamiast slodka, goraca kawa i ciastem. I wiem, ze to bedzie dobry dzien.

Wednesday, May 23, 2007

Amerykanskie jedzenie 2- dziwactwa

Z zywnosci najdziwniejsze rzeczy do jedzenia jakie mozna tu kupic to:

- sproszkowana jajecznica,
- marynowane jaja,
- marynowane swinskie nogi,
- slodka herbata w baniakach (najpierw mnie to smieszylo ale to bardzo popularny napoj na poludniu),
- bekon drobiowy,
- lod pokruszony na drobne kawaleczki i oblany slodkomdlacym syropem (Wprost uwielbiany przez dzieci. Nazywa sie Icee),
- lody o smaku gumy do zucia,
- wino w torbie z zamontowanym kranikiem wpakowane do pudelka. Na pudelku jest odpowiedni otwor przez ktory wyciaga sie kranik i nalewa wino do kieliszka. Cos fantastycznego.
- kiedys, cala szczesliwa, znalazlam sklep "Zdrowa zywnosc". Jakiez bylo moje zdziwienie gdy w srodku znalazlam... wylacznie tabletki na odchudzanie.

Friday, May 18, 2007

Wrestling

Gdy bylam mala ogladalam z dziadkiem na satelicie wrestling. Bylo to dla mnie niezwykle ekscytujace przezycie: wielcy, groznie wygladajacy mezczyzni, zadawali sobie okrutne razy.
Wczoraj ogladalam z Mezem wrestling na jednym ze standardowych programow telewizyjnych. I bardzo mnie to dziwi: jak bedac mala dziewczynka nie dostrzeglam, ze ci niesamowici mezczyzni to banda kretynow poprzebieranych w kolorowe stroje, ktorzy tylko udaja, ze sie bija.
No nawet krew nie sika...

Friday, May 11, 2007

Koscioly amerykanskie (2)

Istnieje wiele wyznan, takich jak Baptysci, Metodysci, Adwentysci Dnia Siodmego, Koscioly Chrystusowe. Kazde z tych wyznan ma swoje tradycje.

Adwentysci Dnia Siodmego na przyklad, bardzo doslownie traktuja slowa zawarte w Biblii. Duza wage przywiazuja do zdrowego zycia. Nie jedza wieprzowiny (ma to swoje uzasadnienie w Biblii), w wiekszosci sa wegetarianami. Alkohol i inne uzywki sa zabronione.
Bardzo wazna jest dzialalnosc misjonarska. Wielu czlonkow wspolnoty podrozuje do dalekich krajow gdzie naucza o Bogu ale takze o zdrowym odzywianiu i o medycynie. Dzieki tym podrozom Koscioly Adwentystow Dnia Siodmego maja tak roznych wyznawcow: sa biali, czarni i czerwoni, sa Afrykanie, Europejczycy, Amerykanie i Azjaci. Mieszaja sie kultury.

Msze odbywaja sie w soboty i sa zupelnie inne od tradycyjnych mszy katolickich. U Adwentystow "dzien swiety swiecic" oznacza "wstrzymac sie od jakiejkolwiek pracy i caly dzien poswiecic Bogu".
Co wcale nie oznacza trwanie na kleczkach od switu do zmierzchu.

Rano odbywa sie tzw. Szkola Sabatowa (lub Szabatowa). Zainteresowanych, ktorym sabat kojarzy sie z czarownicami i satanizmem, odsylam do Wikipedii http://pl.wikipedia.org/wiki/Szabat : Szabat, Szabas, Sabat, sobota - w judaizmie i tradycji chrześcijańskiej, ostatni (siódmy) dzień każdego tygodnia (czyli sobota). W judaizmie i niektórych kościołach chrześcijańskich (adwentyści, część zielonoświątkowców i niektórych wspólnot protestanckich) obchodzony jako dzień święty - na pamiątkę biblijnego aktu stworzenia.
W sobote rano zaczyna sie nauczanie. Pastor lub inna osoba posiadajaca dar wymowy, czyta wybrany fragment z Biblii i objasnia go. Pozniej nastepuje dyskusja: wszyscy zastanawiaja sie, jak mozna go zastosowac do zycia wspolczesnego czlowieka. Mozna zabrac glos, mozna siedziec cicho, mozna sie zgadzac lub nie. Jak kto woli.

Jak juz wspomnialam nauczaja mezczyzni i kobiety, pastorzy i cywile, zonaci i niezamezni. Kazdy, kto ma cos do powiedzenia, zostanie wysluchany. Zdarzaja sie tez swiadectwa: ludzie opowiadaja o tym, jak wiara zmienila ich zycie.

Pozniej nastepuje Msza Swieta.

Robi sie godzina 12 lub 13 po poludniu i nadchodzi czas lunchu. Kazdy przynosi cos, co ugotowal sam w domu. Potrawy sa wegetarianskie, kroluje ryz i tofu. Sama bylam na takim lunchu i musze przyznac, ze lepszych rzeczy nie jadlam nawet w drogich restauracjach.
Po lunchu i przerwie, zazwyczaj polgodzinnej, nastepuje czesc rozrywkowa. I tutaj, w zaleznosci od wspolnoty, jej wielkosci, zainteresowan, okolicznosci lub tez pory roku mozna:
- spiewac,
- grac,
- sluchac wyzej wymienionych,
- obejrzec przedstawienie okolicznosciowe zorganizowane przez dzieci,
- isc na spacer (cala wspolnota),
- a mozna tez isc do domu i nikt nie bedzie nam mial tego za zle.

Powie mi ktos, ze sie zafascynowalam innoscia. Ktos inny, ze takie spotkania nie maja struktury lub, ze najlepsze jest to, czego przestrzegali nasi dziadowie lub pradziadowie od prawiekow. Ja jednak mysle, ze Kosciol wspolczesny, przyjazny czlowiekowi i rozumiejacy jego problemy to jest to, czego kazdy z nas potrzebuje, mieszanie sie kultur zas, uczy szeroko pojetej tolerancji.

Wednesday, May 9, 2007

Koscioly amerykanskie (1)

Jesli pragniesz zawrzec blizsza znajomosc z typowym przedstawicielem poludniowych Stanow Zjednoczonych mozesz sie spodziewac, ze jednym z pierwszych pytan, jakie zostanie ci zadane bedzie:
-Gdzie chodzisz do kosciola?
Prawdopodobnie jesli jestes rodowitym europejczykiem (a tym bardziej Polakiem) twoja odpowiedz bedzie brzmiala:
-Nigdzie.
poniewaz koscioly amerykanskie to w 90 procentach koscioly protestanckie. Nie mysl jednak, ze twojemu rozmowcy bedzie to przeszkadzac. Bez skrepowania zacznie ci opowiadac o swoim Kosciele i zachecac abys dolaczyl do wspolnoty.

Koscioly amerykanskie to nie tylko miejsce, w ktorym mozna sie pomodlic. To instytucja (niekiedy olbrzymia). Koscioly prowadza: zlobki, przedszkola, szkoly, maja wlasne sale gimnastyczne, sale do nauczania doroslych i dzieci. W kosciele jest kuchnia, sala bankietowa, sale kol zainteresowan i wiele, wiele innych. Kazdy kosciol ma swoje biuro. Wielkosc jest uzalezniona od ilosci wiernych- zdarzaja sie pojedyncze pomieszczenia, zdarzaja sie cale budynki biurowe.

Pastorzy moga byc zonaci. Moga miec dzieci. To zwykli ludzie tacy jak my. I ty mozesz zostac pastorem! Jesli masz dar wymowy i gleboka wiare, jesli masz charyzme- ten zawod jest dla ciebie. Jesli przy tym jestes np. wykladowca na wyzszej uczelni- wcale nie musisz rezygnowac z pracy! Jedno mozesz doskonale pogodzic z drugim.
Kobiety takze nauczaja!
Fakt, iz pastorzy maja zony i dzieci sprawia, ze bliskie sa im problemy dnia codziennego kazdego czlowieka. Gdy przychodzisz do pastora z problemem "kloce sie z zona, co mam zrobic?" lub "moje dzieci mnie nie szanuja, jak byc autorytetem?" on nie odpowie ci "modl sie, bracie" ale bedzie staral sie zglebic istote problemu i dac konkretna rade.

Tak, do pastora mozesz przyjsc. Co wiecej, mozesz poprosic go o prywatne odwiedziny. Gdy jestes chory- mozesz do niego zadzwonic. Gdy potrzebujesz pomocy- on chetnie przyjdzie aby cie wesprzec duchowo i materialnie. Cala wspolnota wesprze cie materialnie. Wyobraz sobie, ze straciles prace a twoja zona jest ciezko chora i nie ma kto zarobic na utrzymanie dzieci. Nie jestes sam. Wspolnota zbierze pieniadze, przyniesie je do ciebie. Ktos posprzata ci w domu, ktos ugotuje ci obiad. To nie sa historie zaslyszane od znajomych. To jest to, czego doswiadczylam ja i moja rodzina. To jest prawda.

Zapisujac sie do kosciola deklarujesz sume pieniedzy, ktora dobrowolnie bedziesz wplacal kazdego miesiaca. Zazwyczaj jest to 10% twoich dochodow. Juz widze jak wszyscy gorliwi katolicy lapia sie za glowy i ubolewaja "na co, po co". Dzieki tym datkom kosciol dziala, rozwija sie i jest istotna czescia twojego zycia. Dzieki tym datkom mozesz pojsc na basen lub silownie nalezaca do twojego kosciola. Dzieki tym datkom nie musisz w calosci placic za pogrzeb lub wesele- kosciol zaplaci i pomoze wszystko zorganizowac.

Nie jestes sam.

Friday, May 4, 2007

Pszczoly

Rzecz dzieje sie w pracy mojego Meza.

Pewnego upalnego dnia przez otwor w dachu, po rurze, weszly do budynku pszczoly. Nie jedna. Nie dziesiec. Kilkaset pszczol.

Koledzy z pracy zadzwonili do mojego Meza po instrukcje co i jak nalezy zrobic. Malzonek, myslac, ze chodzi o kilka niewinnych owadow, polecil im pojechanie do Lowes (taka nasza Castorama), zakupienie odpowiedniego srodka i nie zawracanie mu wiecej glowy. Uparci ludzie nie dali jednak za wygrana i wezwali go na miejsce zdarzenia. Pragnac szybko pozbyc sie natretnych pracownikow moj Maz otworzyl drzwi do budynku z mocnym postanowieniem rozprawienia sie z pszczolami. Posepne bzyczenie sprawilo, ze czym predzej je zamknal.

Wezwano firme zajmujaca sie dezynsekcja. Panowie bezradnie rozlozyli rece.

A dlaczego?

Nie dlatego, ze nie mieli sprzetu.
Nie dlatego, ze nie zajmuja sie owadami.

Dlatego, ze pszczola jest pozyteczna i jest tu traktowana jako zwierze.

Aby pozbyc sie pszczol nalezy wezwac specjalna firme zajmujaca sie usuwaniem zwierzat. Pszczoly sa zwabiane do specjalnej pulapki, gdzie sa zamykane (zywe!), nastepnie przewozone do laboratorium, przebadane i wypuszczane w granicach stanu, w ktorym zostaly schwytane.

Najwyrazniej Amerykanie wzieli sobie do serca slowa Alberta Einsteina "Jesli pszczoly zniknelyby z powierzchni ziemi, ludzkosci pozostalyby tylko cztery lata zycia".

Sunday, April 29, 2007

Robert Fulghum (2)

"Mieszkancy Wysp Salomona (Poludniowy Pacyfik) maja niezwykly sposob scinania drzew. Jesli jakies jest zbyt duze by je sciac toporem, tubylcy zwalaja je za pomoca krzyku. (Nie mam przed soba artykulu, w ktorym to przeczytalem, ale przysiegam, tak bylo napisane.) O swicie obdarzeni niezwyklymi mocami drwale wspinaja sie na drzewa i nagle krzycza na nie ile sil w plucach. Robia tak przez 30 dni. Drzewo umiera i pada na ziemie. Teoria mowi, ze to wrzask zabija ducha drzewa. Tubylcy mowia, ze metoda zawsze dziala.
Och, jacy oni biedni, naiwni i nieswiadomi. Jakze osobliwe zwyczaje dzungli. Krzyczec na drzewa, no naprawde. Jakiez to prymitywne. Wielka szkoda, ze nie maja zadnych wynalazkow wspolczesnej techniki ani naukowych umyslow.
A ja? Ja krzycze na moja zone. Krzycze na telefon i na kosiarke. I krzycze na telewizor, na gazete i na moje dzieci. Jestem nawet znany z tego ze czasem zaciskam piesci i krzycze w strone nieba. Moj sasiad krzyczy na swoj samochod. A tego lata slyszalem jak krzyczal na drabine przez cale popoludnie. My, nowoczesni, cywilizowani i wyksztalceni ludzie krzyczymy na korki uliczne, na sedziow sportowych, na rachunki i banki i na maszyny- zwlaszcza maszyny. Maszynom i rodzinie dostaje sie najbardziej.
Nie wiem, co dobrego to przynosi. Urzadzenia i przedmioty po prostu tkwia na swoim miejscu. Czasem nawet kopanie nie pomaga. Jesli chodzi o ludzi, coz, mieszkancy Wysp Salomona moga miec racje. Krzyczenie na zywe istoty zwykle zabija w nich dusze. Kije i kamienie moga zlamac nasze kosci. Slowa moga zlamac nasze serca..."


" Cytat zaczerpniety z:

"All I Really Need to Know I Learned in Kindergarten", Villard Books, New York 1988.

Tlumaczenie moje.