Monday, December 31, 2012

Rok 2012 w obrazkach

STYCZEN:
 Zaczynalismy ten rok mieszkajac wciaz u kolegi.

LUTY:
 Dostalam wlasne biuro!

MARZEC:
 Odkrywam piekno zwierzat hodowlanych.

KWIECIEN:
Robi sie cieplo. Towarzysze Michaelowi w wyprawach wedkarskich.

MAJ: 
 Jade na moja pierwsza konferencje Silverpop, polaczona z koncertem zespolu Blues Traveler.

CZERWIEC:
Moje 30. urodziny. Michael, aby uczcic zalobe po mojej utraconej mlodosci, zamawia ciasto z czarnym lukrem.

LIPIEC: 
 Kupujemy dom! Ucze sie sztuki ogrodniczej.

SIERPIEN:
Miniwakacje w Californi, polaczone z praca oraz spotkaniami z przyjaciolmi z kosciola. 

WRZESIEN: 
Boberta jest moja najlepsza przyjaciolka. Szczegolnie, gdy grabie liscie.

PAZDZIERNIK: 
Ciagnik party!

LISTOPAD: 
Wycieczka do Polski. 

GRUDZIEN:
Burza sniezna Draco atakuje.

Wszystkim zycze fantastycznego Sylwestra i szczesliwego Nowego Roku 2013!

Wednesday, December 26, 2012

Swiateczna grypa

W piatek przed swietami zaczelo mnie cos lamac. W sobote dopadla mnie taka grypa, ze nie moglam wstac z lozka. Jako, ze bylam juz chora od dobrego tygodnia, postanowilam wybrac sie do lekarza, zeby upewnic sie, ze to nie cos gorszego. 
Klinika, do ktorej zwykle chodze, byla zamknieta w sobote, zadzwonilam wiec do dwoch klinik w Fairfield. W obu powiedzieli mi, ze maja pelen grafik, i, ze jesli nie bylam wczesniej ich pacjentka, to nie moga mnie przyjac nawet dodatkowo. Odmowili nawet przyjecia mnie w poniedzialek, srode, czwartek i piatek zaslaniajac sie pelnym grafikiem i faktem, ze nie jestem ich pacjentka! Bylam niesamowicie zaskoczona i zla.
W poniedzialek, w mojej klinice dowiedzialam sie, ze mam infekcje obu uszu i gardla. To ciekawe, uszy mi akurat nie dokuczaly. Zostaly mi przepisane antybiotyki i sterydy, ktore niezwlocznie wykupilam po czym wrocilam do domu, aby spedzic Wigilie z rodzicami na Skype. 
Dopiero dzisiaj udalo mi sie wstac z lozka, zadzwonic do paru znajomych i nie brzmiec jak zombie. 

Przyjmijcie ode mnie spoznione, ale szczere, zyczenia Swiateczne. Niech Nowy Rok obfituje w same radosne wydarzenia!

Friday, December 21, 2012

W telegraficznym skrócie

25 listopada wsiadłam w samolot i poleciałam odwiedzić rodzinę w Polsce. Wycieczka minęła jak z bicza trzasnął, w dużej mierze dlatego, że aktywnie udzielałam się towarzysko, ale również dlatego, że naprawdę był to bardzo krótki wyjazd. 2. grudnia byłam już spowrotem w Iowa.
Na lotnisku przywitała mnie koleżanka (Michael był w podróży służbowej) oraz temperatura 17 stopni. W grudniu! Wszyscy zgodnie twierdzili, że to najcieplejsza zima od iluśtam lat.
Wreszcie doszła do skutku transakcja kupna pewnej firmy przez naszą. Jest to bardzo ekscytujące wydarzenie (jeden z szefów stwierdził, ze nie był tak podekscytowany, odkąd zaprzestaliśmy używania kliszy i przeszliśmy na fotografię cyfrową), ale też wymagające wielu zmian oraz wytężonej pracy. Z tego powodu, pomimo szalejącej grypy, wszyscy przychodzili do biura.
W zeszły piątek dopadło i mnie. Na nieszczęście w zeszły weekend musiałam pracować, możecie sobie więc wyobrazić, jak mi szło. Dobrze, że pracę mogłam wykonać z domu, między jednym smarknięciem a drugim.
Do poniedziałku polepszyło mi się na tyle, że postanowiłam pójść do pracy. Normalnie staram się pierwsze dni grypy spędzić w izolacji, ale nie było od kogo się izolować. Wszyscy byli albo chorzy, albo w fazie zdrowienia.
W poniedziałek przyjechali do nas przedstawiciele firmy, którą wykupiliśmy i wszyscy oddaliśmy się wspólnej pracy i budowaniu więzi koleżeńskich.
W środę rano zabrzęczał mój telefon ogłaszając, że w moim rejonie wprowadzono stan alarmowy ze względu na nadciągającą śnieżycę. Koledzy z nowej firmy szybko przebukowali loty i uciekli z Iowa zanim żywioł uderzył.
Prawdę mówiąc nie wierzyłam w żadną śnieżycę. Do środy nie spadł jeszcze ani jeden płatek śniegu. Zbierało się na deszcz ale temperatura była wybitnie plusowa i nic nie zwiastowało nadciągającej katastrofy (nic za wyjątkiem daty końca świata: 12/21/2012).
Wieczorem, w oddalonej o 30 mil knajpie, gdzie mają najlepszego na świecie kurczaka, odbyło się firmowe Christmas Party, uświetnione losowaniem zakupionych przez firmę prezentów, grami oraz wspólnym odspiewaniem napisanej przeze mnie piosenki "12 Days Of MarathonFoto Christmas" (na melodię oryginału "12 Days Of Christmas). Poproszono mnie rownież o zagranie i zaśpiewanej polskiej kolędy. Zaintonowałam "Cicha noc" po polsku, drugą zwrotkę wszyscy zaspiewaliśmy po angielsku i tym miłym, międzynarodowym akcentem zakończylismy imprezę.
Wyszliśmy z restauracji prosto w ukewny deszcz, w którym ciężko było prowadzić samochód. Z trudem dojechaliśmy do domu.
W czwartek obudziłam się o 7 rano i stwierdzilam, iż z jakiegoś powodu, jest wciąż ciemno. Wstałam i podeszłam do okna, które było całkowicie zalepione lodem i śniegiem. Na zewnątrz szalała śnieżyca, jakiej w życiu nie widziałam.
Dzięki napędowi na 4 koła udało nam się z Mężem dotrzeć do pracy. Byliśmy jednymi z niewielu osób w biurze, większości nie udało się dojechać. Okoliczne szkoły zostały pozamykane a o 13:30, w związku z coraz intensywniejszymi opadami śniegu (spowodowanymi, jak się wkrótce okazało, przez Śnieżycę Draco), wysłano i nas do domu.
W domu zastaliśmy zablokowane śniegiem i lodem drzwi wejściowe, przewroconego przez wichurę grilla, oraz taki oto widok:







Sunday, November 18, 2012

Boberta

Bobby przeszla poważne leczenie, zastrzyki i sterylizacje. Ze względu na fakt, iż miała uszkodzenie nerwu i nie do końca kontrolowała swoje potrzeby fizjologiczne, nie mogliśmy zabrać jej do domu po żadnym z zabiegów. Martwiłam się, jak zwierzak zniesie przymrozki, ale Boberta potrafiła o siebie zadbać: spała pod naszym domem, przy rurach z ciepłą wodą, wraz z rudym kotem z sąsiedztwa. Nie sprzeciwiałam się temu związkowi: w końcu oboje czerpali z niego korzyści. Bobercie było ciepło a rudzielec podjadał jej czasem z miski.
Wyglada na to, że była szczęśliwa: zawsze wesoła, rozbrykana, wspinająca sie na drzewa z prędkością błyskawicy, jakby grawitacja jej nie dotyczyła. Zawsze przychodziła na wołanie. Zawsze była skora do zabawy. Zawsze dotrzymywała mi towarzystwa, gdy pracowałam w ogródku.
We wtorek wieczorem widziałam Bobertę ostatni raz. Nie zmartwiłam się zbytnio, gdy nie przyszła na śniadanie w środę rano, zdarzała się jej już taka nieobecność. Wieczorem byłam jednak nieco zaniepokojona.
W czwartek zaalarmowałam sąsiadów. W piątek zadzwoniłam do okolicznych schronisk dla zwierząt. Objechałam też całą okolicę, szukając Boberty.
Rudzielec również zniknął. Próbowałam pocieszać się myślą, że może poszli razem łowić myszy na pobliskim polu.
Dziś rano na moim ganku siedział rudy kot, patrząc mi wymownie w oczy.
Jadąc do miasta znalazłam Bobertę leżącą na poboczu drogi szybkiego ruchu. Pochowałam ją w ogródku. Na wiosnę posadzę na niej kwiatki.


Sunday, October 28, 2012

Ciagnik party

Tak okreslil moj znajomy z Polski impreze, na ktorej mialam przyjemnosc ostatnio goscic.
W sobote wieczorem udalam sie do rodziny G, moich znajomych z kosciola, na coroczna hay ride: impreze, na ktorej glowna atrakcja jest jazda na wozie wypelnionym sianem, ciagnietym przez konie. Zmotoryzowany wariant, w ktorym uczestniczylam, przewiduje lawete z sianem podczepiona do traktora.





Okolo 20 osob zajelo miejsce na blokach siana na lawecie. Wieczor byl mrozny.



Po krotkiej modlitwie odmowionej przez naszego pastora (ktory rowniez byl obecny), WG, glowa rodziny G, zapuscil silnik traktora. Jazda trwala okolo 45 minut. Na koniec zostalismy "zaciagnieci" do miejsca, gdzie rozpalono ognisko. Reszte wieczoru spedzilismy na grillowaniu, rozmowie, spiewach oraz grze na gitarze (ja).




Juz dawno nie bawilam sie tak dobrze.

Wednesday, October 24, 2012

Zjazd rodzinny

Poprzednia wlascicielka domu, ktory kupilismy, jest mama mojej szefowej. Zarowno z jedna jak i z druga jestem w bardzo zazylych stosunkach.
Kilka tygodni temu zostalam zaproszona na ich zjazd rodzinny. Na zjezdzie pojawili sie:
- JS i PS, poprzedni wlasciciele mojego domu,
- SP - moja szefowa (corka JS), jej siostry i bracia,
- Byly maz JS, ojciec mojej szefowej,
- Byli mezowie mojej szefowej (2),
- Obecny maz mojej szefowej,
- Corki i synowie mojej szefowej oraz jej braci i siostr,
- Ich mezowie / zony / byli mezowie / byle zony / narzeczeni / dzieci,
- Cala masa kuzynow i czlonkow dalszej rodziny, 
- Przyjaciele rodziny (w tym ja). 
Wszyscy bawili sie wysmienicie.

Friday, October 12, 2012

Zombie

Jestem fanką filmów z zombie.
Poczynając od klasyku "Night of the Living Dead" z 1968 roku, poprzez "Dawn of the Dead" (który zapoczątkował moją osobliwą pasję), lekki i zabawny "Zombieland", doskonały "I Am Legend" z Willem Smithem w roli głównej, kończąc na hicie sezonu - "The Walking Dead".
Nie zapominajmy również o "Resident Evil".
Lubię zombie. Z okazji zbliżającego się Halloween oraz mojej sympatii do żywych trupów, zakupiłam sobie nawet taką oto koszulkę (paczka już w drodze):


Nie chodzi jedynie o walory rozrywkowe wypruwanych wnętrzności: uważam filmy z zombie za niezwykle wartościowe z przynajmniej trzech powodów:

1. Pokazują prawdziwe charaktery ludzi w ekstremalnych sytuacjach. W obliczu apokalipsy, masowej zagłady, gdy świat rządzi się jedynie prawem silniejszego, ludzie zrzucają maski i zachowują się zgodnie z ich prawdziwą, moralną lub nie, naturą.

2. Promują sport, zdrowie i tężyznę fizyczną.
Czy zauważyliście, jak szybko muszą przed zombie uciekać żywi? Poza tym muszą wystrzegać się skaleczeń, zadrapań, oraz jeść czystą, sprawdzoną żywność.

3. Promują ekologię, recykling i wynalazczość.
Gdy sklepy świecą pustkami, zdobycie czystej wody graniczy z cudem a na stacji benzynowej skończyła się benzyna, oszczędność i recykling stają się koniecznością.

A teraz udam się na zasłużony (po ciężkim tygodniu pracy) odpoczynek, podczas którego obejrzę odcinek lub dwa pierwszego sezonu The Walking Dead. Bo seriale z zombie, nawet odgrzewane, niesamowicie relaksują.

Tuesday, October 9, 2012

Uczeń

Moja koleżanka z pracy przez długi czas szukała kogoś, kto dawałby jej 9-letniemu synowi lekcje gry na gitarze. W Fairfield nie znalazła nauczyciela a wozić dzieciaka 2 razy w tygodniu do Iowa City było jej nie na rękę.
Powiedziała mi o tym wszystkim 2 tygodnie temu.
Od tamtego czasu daję O'R lekcje gry na gitarze (w niezwykle konkurencyjnej cenie). Jest to dla mnie nowe, bardzo interesujące doświadczenie.
Po pierwsze - gdy sama zaczynałem uczyć się grać na gitarze, miałam za sobą już 6 lat szkoły muzycznej w klasie fortepianu, i siłę w dłoniach, której ten mały chłopiec jeszcze nie posiada. Upłynie sporo czasu, zanim uda mu się wydobyć z instrumentu jakiś przyzwoicie brzmiący dźwięk.
Po drugie - z przyjemnością zauważyłam, ze pamietam bardzo wiele z moich lekcji z przeszłości, i, wyglada na to, ze umiem tę wiedzę przekazać.
O'R chętnie spędza ze mną czas i szybko się uczy. Mam nadzieje, że z czasem nie zabraknie mu entuzjazmu.

Tuesday, September 18, 2012

Pralka i suszarka

Wraz z domem, przejelismy od poprzednich wlascicieli stara pralke i suszarke.
- Suszarka dziala, ale robi strasznie duzo halasu. Z pralki cieknie.- powiedzial PS- Czy mamy zabrac je na zlomowisko? My kupilismy juz nowe.
- Sprobuje je naprawic- odparl Maz, bohatersko wypinajac piers- jesli mi sie nie uda, osobiscie wrzuce je do rowu.
Zaraz po przeprowadzce Maz zaczal przegladac YouTube w poszukiwaniu filmow instruktazowych. Kilka dni pozniej wyciagnal suszarke na srodek salonu i rozlozyl na czynniki pierwsze. W mysl zasady "gdy mezczyzna obiecuje, ze cos zrobi, to to zrobi; nie trzeba mu przypominac co 6 miesiecy" zacisnelam zeby. Postanowilam dac Michaelowi 2 tygodnie na eksperymenty, po czym zadzwonic po fachowca / wyrzucic ustrojstwo na zlom (w zaleznosci od stopnia desperacji).
Jeszcze tego samego wieczoru Michael znalazl przyczyne awarii suszarki (zlamane kolko, na ktorym obraca sie beben) i zamowil w internecie odpowiednia czesc (ktora okazala sie niezwykle tania). 5 dni pozniej razem zlozylismy maszyne do kupy i triumfalnie podlaczylismy. Dziala jak marzenie.
Zachecony tym sukcesem Michael wytoczyl wojne pralce. Akcja kupna i wymiany pompy i paska zajela tydzien.
Mamy teraz dwa swietnie dzialajace urzadzenia. Jestem dumna z Meza.
A pralka ma swiatelko, ktore odkrylam przypadkiem dopiero jakis tydzien temu:


Dobrze, ze caly czas sa jeszcze urzadzenia, ktore mozna naprawic za pomoca mlotka i srubokreta. Z pralka z XXI wieku nie poszloby tak latwo.

Thursday, September 6, 2012

Problemy z komentowaniem

Doszly mnie sluchy, ze dodawanie komentarzy do moich notek bylo ostatnio niemozliwe... Wylaczylam CAPTCHA, wszystko powinno byc teraz w porzadku.

Wypoczynek

Pod koniec sierpnia wybraliśmy sie z Mężem na mini-wakacje połączone z odrobiną pracy do Los Angeles.
W środę (10-22-12), około północy, wyladowalismy w LAX i pojechaliśmy do siostry Męża, ktora mieszka w sercu Los Angeles (nie potrafię sobie nawet wyobrazić, ile musi płacić za wynajem mieszkania).
W czwartek rano pojechaliśmy do Chinatown, które jest dla mnie zawsze obowiązkowym punktem programu w każdej metropolii.
- Co ty masz na twarzy?- zapytał Mąż, dziwnie mi się przyglądając. Przejrzałam się w lusterku pierwszego napotkanego zaparkowanego na ulicy auta. Całą twarz i dekolt miałam pokryte czerwoną, paskudną wysypką, która, na szczęście, zniknęła po kilku godzinach.
Lunch zjedliśmy z NB, naszym kolegą Filipinczykiem w Chino Hills, a resztę popołudnia i wieczoru z rodzicami i siostrami Męża w Pomona.
W nocy w mieszkaniu siostry Męża włączył się alarm pożarowy. Wstałam i zaczęłam się ubierać, gdy wreszcie zorientowałam się, że tylko ja przygotowuję się do ewakuacji. Pociągnięta za duży palec u nogi szwagierka wymamrotała jedynie "... każdej nocy... żaden alarm..." i odwróciła się na drugi bok. Wróciłam do łóżka.
W piątek pojechaliśmy odwiedzić mojego byłego szefa w Monrovia oraz naszych byłych sąsiadów w Sierra Madre, z którymi wciąż pozostajemy w bliskim kontakcie. Po południu pojechaliśmy aż do Hesperia, zobaczyć sie z kolejnymi znajomymi.
W sobotę rano pojechaliśmy do naszego kościoła w Azusa, a prosto stamtąd - do San Diego. Jazda zajęła nam około 5 godzin, korek był przeogromny. Zjedliśmy kolację z kolegami i udaliśmy sie spać.
W niedzielę wstaliśmy o 4 rano, aby fotografować America's Finest City Half Marathon. Po zakończeniu zjedliśmy obiad w Point Loma Seafoods i ruszyliśmy w drogę powrotną do Los Angeles.
W nocy znowu włączył się alarm.
W poniedziałek rano mieliśmy spotkać. się z DE, ale byliśmy oboje tak zmordowani, ze zostaliśmy w domu siostry Męża. Na obiad ze znajomymi z kościoła, pojechaliśmy aż do Fontana.
We wtorek rano z ulgą opusciliśmy Californię.
No, nie wypoczęłam.

Tuesday, August 28, 2012

Sołtys

Zaraz po wprowadzce wybraliśmy sie na krótki spacer, którego celem było poznanie sąsiadów. Jako pierwszego poznaliśmy W, sołtysa, łysego, wąsatego harlejowca po czterdziestce. Koło godziny 7 wieczorem W był już lekko "na cyku". Jego stan, na szczęście, nie stanowił przeszkody w miłej rozmowie, gawędziliśmy więc sobie przez dobre pół godziny.
Boberta (ktora wciąż jest jeszcze małym kociakiem) słysząc nasze głosy obok domu sołtysa, podążyła w ich kierunku, jednak na widok psa zrejterowała na pobliskie drzewo.
I oczywiście nie potrafiła zejść.
- Ja ją ściągnę z tego drzewa!- powiedział bohatersko W, zakasując rękawy- jestem strażakiem!
Sołtys, we własnej osobie, wspina się na drzewo aby uratować mojego kota! Nie mieszkam tu jeszcze nawet jednego dnia, a już czuję się pełnoprawnym członkiem lokalnej społeczności!
W powoli zaczął wspinać się na sosnę. Boberta, widząc co się święci, rownież zaczęła podążać ku górze. W pewnym momencie gałązki na których stał sołtys złamały się, i W zjechał po pniu sosny jak po rurze w remizie.
- Nic mi nie jest...!- zakrzyknał dziarsko.- K, przynieś mi krzesło!- zawołał do syna.
Po kilku próbach udało się wreszcie sołtysowi ściągnąć Bobertę z drzewa. Spocony, oblepiony żywicą, podrapany przez kota W, triumfalnie i z uśmiechem wręczył mi Bobertę.
- Witamy w sąsiedztwie!- powiedział.

Wednesday, August 1, 2012

Nr 3

Trzeci czynnik przyblakal sie do poprzednich wlascicieli naszego domu jakis miesiac przed nasza wprowadzka.


JS i PS maja 3 psy i nie bardzo wiedzieli co zrobic z prawie czteromiesiecznym (obecnie) kociakiem.
Kupilismy wiec dom z kotka w bonusie.
Nazwalismy ja Bobby (zdrobnienie od Boberta :) ), z racji faktu, ze... nie ma ogona (bobcat). Wyglada na to, ze brak ogona jest czesta mutacja, naszej Pom-Pom tez brakuje tego organu.
Boberta miala infekcje, ktora JS probowala samodzielnie wyleczyc. Niestety, nie obylo sie bez interwencji lekarskiej. Bobby spedzila u weterynarza dwa dni.
Po zabraniu kotki do domu stwierdzilam, ze caly czas jest z nia cos nie w porzadku. W czwartek zadzwonilam po konsultacje do weterynarza, ktory zaproponowal, ze zabierze Bobby do kliniki i poobserwuje przez weekend za darmo.
W poniedzialek bylam gotowa zawiezc Bobby do domu, ale lekarz stwierdzil, ze chetnie zatrzyma zwierzaka kolejnych pare dni - caly czas nie biorac za to zadnej zaplaty. W sumie kotka spedzila w klinice caly tydzien. W podziekowaniu za opieke dalam zespolowi weterynarzy i pielegniarek miske slodyczy i miske jezyn z naszego ogrodu.
Boberta powoli dochodzi do siebie. Pomimo problemow natury gastrycznej jest bardzo wesola, radosnie wspina sie na drzewa i towarzyszy nam przy pracy w ogrodzie.





A tu jeszcze 2 filmiki z Boberta w roli glownej:



Tuesday, July 24, 2012

Przeprowadzka

Planowalismy z Michaelem stopniowa przeprowadzke, ale zostala ona przyspieszona przez 3 czynniki:

1. Powrot naszego przyjaciela, AM, wlasciciela domu, w ktorym mieszkalismy. 
AM powrocil (razem z malzonka) z wielomiesiecznej podrozy. Nasza obecnosc, jak sam zapewnial, nie stanowila dla niego problemu, ale i tak postanowilismy wyniesc sie i dac im odpoczac. Noc z 11 na 12 lipca spedzilismy w naszym nowym domu.

2. Ogrod i pogoda
Ogrod postanowil, ze teraz wlasnie jest czas produkcji. W ciagu ostatnich 2 tygodni nazbieralam: 
- 4.5 galona jezyn,
- 4 galony fasolki,
- 15 galonow pomidorow (jako miary uzywam 5- galonowego wiadra Menards),
- 15 galonow kukurydzy w kolbach,
- 2 miski jagod czarnego bzu, 
- ze 20 ogorkow, 
- 5 glowek kapusty,
- troche brokulow.
Jezyny, fasolke i kukurydze zamrozilam, ogorki przerobilam na malosolne, kapuste na relish (piklowany dodatek do potraw) oraz upieklam w folii na lunch. Z calej masy pomidorow zrobilam sosy do spaghetti, sok pomidorowy, dzem bazyliowo-pomidorowy oraz salse. 1/3 rozdalam znajomym.
Nasz ogrod wymagal- i wciaz wymaga- specjalnej troski nie tylko na ogrom plonow. Zrobilo sie strasznie goraco- ponad 40 stopni. Latwiej wszystkiego dogladac jak sie jest na miejscu, nie tak z doskoku. 

3. 
O trzecim czynniku napisze bardzo niedlugo... :)

Thursday, July 12, 2012

Coś

W poniedziałek przyszedł czas za zbiory zielonej fasolki, we wtorek zaś- na zbiory kukurydzy. Kazdego dnia rwę też pomidory, dojrzewają jak szalone.
Zabrałam plony do domu AM (skąd powoli sie wyprowadzamy, ale jeszcze tam śpimy) aby je przygotować do zamrozenia i przetworzenia. Michael luskal kukurydze do dużego wiadra, a ja, w miedzy czasie, zrobiłam pierwszy przetwór w życiu: dżem pomodorowo-bazyliowy. Poszliśmy spać około 2 w nocy.
Bladym świtem obudziły mnie koty, biegajace po pokoju i warczące głośno, co pozwalało mi się domyślać, ze znalazły mysz w piwnicy, przyciągnęły ja do naszej sypialni a teraz gonią ja po pokoju. Odwrocilam sie na drugi bok, starając sie zignorować odwieczny konflikt miedzy kotami a gryzoniami, gdy nagle cos mokrego i zimnego znalazło sie na mojej nodze. Wrzasnelam przerazona: mieć żywa mysz w pokoju to jedno, ale mieć okrwawione truchlo w łóżku to zupełnie inna sprawa.
Zimne i mokre "coś" na mojej nodze zmieniło lokalizacje i teraz siedzialo mi ma lokciu. Opanowalam odruch wymiotny i spojrzałam w jego kierunku.

Na moim lokciu siedziała niewielka żaba, która prawdopodobnie przyjechała ze mną na kukurydzy.

Wednesday, July 11, 2012

Ogród

W niedzielę, około 9 rano, zapakowałam do samochodu kartony z akcesoriami kuchennymi i wyruszyłam do domu. Michael dołączył do mnie kilka godzin pózniej, przywożąc więcej pudeł, ale, zamiast je rozpakowywać, zajęliśmy się pracą w ogrodzie (przeprowadzka mogła poczekać, ale ogród, torturowany przez ostatnie 2 tygodnie falą 38- stopniowych upałów- nie).
Wypieliliśmy grządki. Nakopaliśmy wielkie wiadro ziemniaków. Podlaliśmy cukinię, ogórki, fasolkę, szparagi, zioła, kapustę, pomidory i brokuła, oraz rośliny ozdobne, które powoli zaczęły się robić brązowe.
Po lunchu Michael wraz z narzeczonym mojej przyjaciółki pojechał po meble do sypialni. Ja zajęłam się rozpakowywaniem pudeł i tym, co nazywa się pięknie po angielsku: nesting.
Czyli wiciem gniazda.
:)


Zapraszam do obejrzenia zdjec z mojej aktywnosci ogrodowo-kuchennej:
https://www.facebook.com/psusapl

Friday, July 6, 2012

Nasz nowy dom

Po wycenie wszystko potoczylo sie jak z bicza trzasnal:
- w czwartek, 28 czerwca, dostarczylam WC kopie czeku, ktorym wplacilam zadatek.
- we wtorek, 3 lipca, WC skontaktowala sie z moja firma ubezpieczeniowa i wprowadzila pare poprawek do mojej polisy.
- w czwartek, 5 lipca, WC poinformowala mnie, ile beda wynosic koszty zamkniecia transakcji (wchodzi w nie wplata z gory, oplata manipulacyjna banku, oplata dla prawnika, ubezpieczenie, podatek, oplata za inspekcje na obecnosc szkodnikow etc.) i poprosila o przyniesienie w piatek po poludniu czeku przygotowanego przez bank (czeki osobiste na takie kwoty nie sa akceptowane).
- w piatek rano pojechalismy do banku po czek oraz na zakupy: nabylismy narzedzia ogrodowe, srodki czystosci i wszystko, co potrzebne jest "na rozruch" :)

6 lipca o 3 po poludniu spotkalismy sie w banku z WC, poprzednimi wlascicielami, ich prawnikiem i naszym prawnikiem. W ciagu 45 minut JS i PS przepisali dom na nas.
Pozniej, wraz z Mezem, podpisalismy papiery pozyczkowe, w ktorych okreslona jest wysokosc i warunki naszej pozyczki oraz cala masa prawniczych rozmaitosci.

O 6 wieczorem pojechalismy obejrzec nasz nowy dom (ponizej zdjecia zrobione 29 maja, zanim poprzedni wlasciciele wyprowadzili sie):