Thursday, December 17, 2009

Dzien 4- Odsniezanie, stluczka, Lodz i mroz

Niestety, dziś również nie było mi dane pospac sobie do oporu. Obudzilam się już o godzinie 3:30 nad ranem. Mąż, wyspany po dniu wczorajszym, również. Poogladalismy sobie filmy na YouTube, pogralismy w jakieś gry na telefonach... Wreszcie stwierdzilam, ze jestem tak glodna, iz dłużej tego nie wytrzymam. Zeszłam do kuchni i zaczęłam przygotowywać sobie sniadanie.
Około 5:30 zaczęłam się zastanawiać, kiedy wreszcie wzejdzie słońce.
Około 6 było caly czas ciemno.
Około 6:30 wstala Mama, żeby sprawdzić, kto tam buszuje w lodówce. Posiedzialysmy sobie razem w kuchni, jedzac I rozmawiajac. Wkrotce dolaczyl do nas Tata.
Około 7 wciąż było ciemno!
Wreszcie, po jakichś 15 minutach, zaczęło się rozjasniac.
Wkrotce wstal Maz, I oboje postanowilismy pomoc Tacie w odsniezaniu podworka. Ubrani w kufajki i rękawice, w 45 minut udroznilismy wszystkie wjazdy i chodniki.
Mama wyszła do pracy wcześniej, niż zamierzał: okazało się, ze jej koleżanka miała drobna kolizje, i nie dojedzie na czas na ćwiczenia ze studentami.
Około 9, gdy zasiedlismy z Tata i M do śniadania, zadzwoniła do nas Mama i poinformowała, ze nie dojechała nigdzie, bo... miała stluczke i stoi na końcu naszej ulicy. Szybko pospieszylismy na pomoc (cała nasza trójka!). Tata pomogl spisać protokół z wypadku, ja zrobilam niezbedne zdjecia telefonem a Maz stał obok i wyglądał groźnie.
W domu dokonczylismy śniadanie i zaczęliśmy z Mezem zbierać się na wycieczkę po Lodzi. W swietle zaistnialej sytuacji postanowiliśmy nie brać samochodu Taty, ale używać komunikacji miejskiej.
Najpierw jechalismy tramwajem. Mąż wyglądał przez okno i robił zdjęcia. Szczególnie rozbawil go ten widok:



Wysiedlismy na ulicy Piotrkowskiej. Odwiedzilismy katedre, popatrzylismy chwile na panów budujących szopke z pachnacego drewna, i poszliśmy w kierunku Politechniki.


Milo bylo odwiedzic stare katy. Dużo zmieniło się w mojej szkole.















Ze szkoły zawrocilismy, i poszliśmy ulica Piotrkowska, podziwiajac kamienice.
Obiad zjedlismy w indyjskiej restauracji Ganesh (http://ganesh.pl/). Menu, ku radosci Meza, bylo w dwoch jezykach: angielskim i polskim. Zamowilismy samosy, kurczaka Tika Masala oraz Palak Paneer, wszystko przepyszne.
Po obiedzie poszliśmy dalej Piotrkowska, a pózniej Narutowicza, mijając budynek telewizji i cerkiew.





W końcu, około 3:15, wyladowalismy na Placu Dabrowskiego, skąd po dosc dlugim oczekiwaniu (swiateczne korki) pojechalismy autobusem do domu.

















Po 20 minutach marszu doszlismy do domu rodziców. Okazalo sie, ze byl zupelnie pusty: Mama pojechała na pracowa Wigilie, Ciocia poszła do miasta, a Tata, który miał być w domu, gdzieś zniknął. Nie mielismy klucza ani telefonu.
Znając mojego Tate byłam pewna, ze pojawi się w domu w przeciągu 20 minut, wiedział bowiem, ze mieliśmy wracac do domu o tej porze, i nie zostawilby nas, biednych zuczkow, na mrozie (potem w domu dowiedzialam sie, ze bylo -12 stopni Celsjusza).
Mimo wszystko postanowiliśmy jednak pójść w kierunku, z którego przyszlismy (po prostu zeby sie rozgrzac) i użyć telefonu miejskiego. W połowie drogi spotkaliśmy nasza wybawicielke, Ciocie, która własnie wracała z miasta. Gdy zblizalismy się do domu, ujrzelismy migajace światło na bramie: Tata również wrócił do domu.
W domu odtajalismy, napilismy się herbaty i wzięliśmy gorący prysznic. Zadzwonilam do paru znajomych, ale do wielu nie zdążyłam: o 8:30 scielo nas oboje z nóg i zasnelismy słodko, leżąc wpoprzek łóżka...

No comments:

Post a Comment