Bedac w Californi, w domu rodzicow Michaela, mialam okazje zetknac sie z owocem, ktory nazywa sie durian. Pewnego pieknego dnia otworzylam lodowke i... czym predzej ja zamknelam, poniewaz wydobywala sie z niej won zgnilego miesa i noszonych skarpet.
Durian.
Maz zaproponowal mi wtedy kawalek, ale stchorzylam i odmowilam.
W niedziele, po Festynie Stanu Iowa, pojechalismy z T. (Wietnamczykiem) i J. do azjatyckiego supermarketu, gdzie T. zakupil durian (jego dziewczyna chciala sprobowac).
W poniedzialek maz przyniosl mi kawalek hermetycznie zapakowanego owocu (prezent od T.).
Otworzylam pudelko.
Kotka podbiegla aby sprawdzic, co tez dobrego jest w pojemniku ale uciekla gdzie pieprz rosnie, gdy tylko poczula zapach.
Jakos nie mialam ochoty sprobowac.
We wtorek rano zebralam sie na odwage i zdecydowalam sie na konsumpcje. Otworzylam pudelko (ach, ta won nie do opisania) i nabralam troche kremowej substancji na widelec.
I wzielam ja do ust.
Durian smakuje troche jak skrzyzowanie mango i awokado. Jest slodki (czego nigdy bym sie nie spodziewala, sadzac po zapachu) ale jednoczesnie lekko gryzie w przelyk. Generalnie nie jest zly.
Zjadlam caly kawalek.
Tego dnia maz nie pocalowal mnie przed wyjsciem do pracy.
Dla zainteresowanych: http://en.wikipedia.org/wiki/Durian
No comments:
Post a Comment