W koncu nadszedl dzien naszego wyjazdu... smutny dzien. Nawet pogoda tak jakby sie popsula. Spakowalismy walizki, pozegnalismy sie ze wszystkimi. M z mama zawiozla nas na lotnisko.
Nie potrafilam ukryc lez zegnajac sie z M.
Moj samolot odlatywal o 3 z minutami, Meza o 7 z minutami (przylecielismy osobno, to i odlatywalismy o roznych porach, za to oboje przez Denver, CO). Na lotnisku okazalo sie, ze na moj lot zabukowano wiecej ludzi, niz bylo miejsc w samolotach. Potrzebny byl ktos, kto zrezygnowalby ze swojego lotu, w zamian za inny lot (na przyklad o 7 z minutami) oraz voucher na $400 do zrealizowania w United Airlines.
Tym kims zdecydowalam sie byc ja. W ten sposob przylecialam do Iowa na voucherze (Maz kiedys zrezygnowal z lotu) i wylecialam z jednym. Dodatkowo lecielismy z Mezem razem, co bardzo ulatwilo nam powrot z lotniska w Los Angeles do domu (mielismy tam tylko jeden samochod, gdybym przyleciala planowo, musialabym albo czekac na Meza 4 godziny na lotnisku, albo jezdzic dwa razy do domu i spowrotem).
Wyladowalismy w Los Angeles okolo 11 w nocy, w domu bylismy grubo po polnocy.
Tak wlasnie spedzilam najpiekniejsze Swieto Dziekczynienia w moim zyciu.
No comments:
Post a Comment