W piatek rano czekal mnie TOEFL, egzamin z angielskiego.
Powiedzmy sobie szczerze: nie mam NAJMNIEJSZYCH problemow z porozumiewaniem sie, sluchaniem instrukcji, wykladow lub szkolen w jezyku angielskim, jednak ten test sprawil, ze poczulam sie, jakby mnie, biednej imigrantce, amerykanski system szkolenia celowo rzucal klody pod nogi. Teksty w czesci "Reading" byly historyczno- agrokulturowe, przerazliwie nudne, napisane (jak sie mozna bylo spodziewac) akademickim jezykiem, zalaczone pytania byly testem z czterema odpowiedziami, z ktorych tylko jedna byla prawdziwa, ale reszta tez tak jakos pasowala... Skupienie sie na tekscie bylo bardzo trudne, bo obok, inne testowane osoby mowily na glos do mikrofonu, ktory rejestrowal czesc ustna testu. Czas przeznaczony na przygotowanie wypowiedzi to 15 sekund, czas na wypowiedz- 45 sekund! Trudno sie wykazac w te kilka chwil.
Na dodatek pierwszy raz podczas mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych zetknelam sie z tak niemila obsluga, od ktorej na wstepie dostalam dwa zlamane olowki, wymienione potem na 3 nowe (w tym jeden znowu zlamany).
Podczas 10 minutowej przerwy jakas kobieta powiedziala mi, ze ona juz piaty raz probuje ten test zdac, bez powodzenia.
!!!
Pierwsze koty za ploty. Bede bardzo zdziwiona, jesli uda mi sie otrzymac wystarczajaca ilosc punktow, ktora kwalifikowalaby mnie na uczelnie. Wyniki za jakies 3 tygodnie.
Aaa to Ty mialas czesc ustna?? Ja zdawalam na komputerze, jedynie "paper and pencil" wybralaam na czesc pisemna, bo jeszcze wtedy klawiatura byla dla mnie z deczka klopotliwa a czasu tracic nie chcialam. Co do samego testu, to zdecydowanie do niego trzeba sie uczyc z ksiazek przygotowujacych na _ten konkretny_ test, _bez wzgledu na poziom_ poslugiwania sie tym jezykiem w dniu codziennym. Powodzenia.
ReplyDelete