Los Angeles Marathon odbywal sie do tej pory na poczatku marca. W tym roku zostal przeniesiony na druga polowe maja, a dokladnie na Dzien Pamieci Narodowej.
W poniedzialek wstalismy o godzinie 4 rano. O godzinie 4:30 opuscilismy dom. O 5:30 bylismy w Los Angeles, pod autostrada na skrzyzowaniu Flower i 4th. Tam wlasnie znajdowala sie meta oraz "punkt dowodzenia" fotografow.
Zostaly nam rozdane aparaty wraz z zadaniem robienia pozowanych zdjec uczestnikom maratonu, ktorzy powoli zaczeli sie juz gromadzic na starcie (oddalonym od mety o zaledwie jedna przecznice). Do 8 rano krazylismy miedzy biegaczami, zdzierajac sobie gardla (zachecajac do pozowania) oraz podeszwy (goniac mniej zainteresowanych). Potem wrocilismy do punktu dowodzenia. Tam zostaly juz rozwieszone tla, przed ktorymi okolo godziny 10 zaczelismy robic zdjecia tym, ktorzy ukonczyli bieg. Pomimo zmeczenia wszyscy bylismy w doskonalych nastrojach. W dobrym towarzystwie czas zawsze mija szybko, a tym razem towarzystwo bylo doborowe:
- AM, Amerykanka, ktora niedawno wrocila z Iraku,
- RB, Litwin, ktory dziwnym zbiegiem okolicznosci mieszka w Stanach juz od kilkunastu lat,
- KN, owlosiony rubaszny Iranczyk,
- GW, Amerykanka z dlugimi blond dreadami,
- SS, facet, ktory pierwszy raz robil zdjecia na maratonie i nikt mu nie powiedzial, ze nie musi miec na sobie garnituru,
i wiele innych, ciekawych osob.
Zartom nie bylo konca. Okolo poludnia glodni fotografowie uknuli niecny plan: Litwin zagada jakiegos maratonczyka, kolezanka- zolnierka go obezwladni, a ja odbiore przemoca bulke (ktora dostal po biegu w ramach uzupelnienia energii) i uciekne w sina dal.
Robilismy zdjecia do 3 po poludniu, potem zaczelismy pakowac sprzet. Niestety, zla sytuacja ekonomiczna dala tym razem o sobie znac: tylko 14 000 ludzi bralo udzial w biegu i niestety niewielu z nich chcialo robic sobie zdjecia. Juz okolo 6 wieczorem bylismy w hotelu, segregujac karty pamieci.
Nie mialam zbyt wiele do roboty, DV rowniez.
- Chodzmy do twojego pokoju i wezmy prysznic- zaproponowalam glosno, co zostalo poparte radosnymi pohukiwaniami meskiej czesci fotografow, a niektorzy nawet zaoferowali, ze beda nam towarzyszyc z aparatem (co to sie dzieje w wyobrazni zmeczonych facetow, no naprawde).
Okolo 9 wieczorem przyszedl czas pozegnania z DV. Te kilka godzin, ktore razem spedzilysmy, sprawilo, ze odzyly wspomnienia wspolnie spedzonych chwil w Iowa. Nie bylo latwo.
Pozniej, wraz z BF, DL i WF udalismy sie na sushi, a okolo polnocy wyuszylismy spowrotem do domu.
Przysypiajac w samochodzie myslalam o tych ostatnich trzech dniach, o tych wszystkich wspanialych ludziach, o maratonczykach, o sushi... i naprawde cieszylam sie, ze Bog poblogoslawil mnie tak ciekawym, barwnym zyciem.
No comments:
Post a Comment