Do tej pory jezdzilam na rowerze po dosc plaskich terenach, majac na sobie moje ladne, biale ubranko.
2 tygodnie temu wybralismy sie z Mezem na jazde po gorach. Tak zablocona i mokra nie bylam jeszcze nigdy w zyciu.
W weekend ponownie wyruszylismy w to samo miejsce. Tym razem ubralam sie w znacznie ciemniejszy stroj (mniej na nim widac bloto).
O 9 rano stawilismy sie punktualnie na parkingu przy Marshall Canyon. Czekajacy na nas znajomi znajomego (czterech Filipinczykow, jeden Chinczyk i jeden, jak ja, bialy) wymienili znaczace spojrzenia widzac z tylu naszego samochodu rozowy rower. Ulzylo im nieco gdy przekonali sie, ze bedzie na nim jechala dziewczyna, chociaz nie byli chyba tym faktem zachwyceni (wiadomo, baba zawsze zwolni tempo i bedzie marudzic, ze jej ciezko pod gore).
Ku zdumieniu facetow nie zostawalam w tyle. Mile od szczytu dwoch z nich stwierdzilo, ze nie chce im sie juz jechac pod gore, i ze poczekaja na tych, ktorzy sie zdecyduja pedalowac dalej (w grupie szesciu dzielnych smialkow bylam takze i ja).
Po pol mili pedalowania pod gore na rowerze zostalam tylko ja, bialy i Filipinczyk. Reszta, wliczajac mojego Meza, sapala i stekala idac i pchajac swoje maszyny.
- Dobra jestes- powiedzial zaskoczony A (Chinczyk, przyjaciel Meza).
Pozniej bylo juz z gorki, szalencza jazda po piasku, blocie i wodzie spowrotem do naszych samochodow.
Zanim sie rozstalismy wszyscy po kolei uscisneli mi reke i wyrazili chec wspolnej ze mna jazdy w przyszlosci. To byla dla mnie najlepsza nagroda za te wszystkie godziny spedzone na rowerze, w basenie i na silowni, za litry wylanego potu i bol miesni.
No comments:
Post a Comment