W dniu wczorajszym obchodzone bylo w USA Swieto Dziekczynienia. Zazwyczaj jest to dzien wolny od pracy, moj Maz jednak nie nalezal to tych szczesliwcow, ktorzy moga pospac sobie do poludnia a potem opychac sie do woli indykiem. Od 5 rano pracowal jako fotograf w Atlancie na corocznym, swiatecznym maratonie.
Z braku ciekawszych zajec postanowilam mu towarzyszyc. Przy okazji odwiedzilismy naszego przyjaciela H.. Zadne z nas nie mialo pojecia, jak przygotowac tradycyjny, swiateczny obiad (maz i H. sa azjatami, mnie rowniez obce sa tajniki pieczenia drobiu), wybralismy sie wiec do koreanskiej restauracji i uczcilismy swieto pieczonymi rybami, ostra zupa, marynowana wolowina i kimchi (koreanska kiszona kapusta).
Wieczorem panowie zdecydowali, ze idziemy na mecz futbolu amerykanskiego. Niespecjalnie usmiechala mi sie perspektywa spedzenia przynajmniej trzech godzin w spoconym, rozwrzeszczanym tlumie, i obserwowania kilkunastu facetow uganiajacych sie za pilka, no ale coz, mus to mus, inaczej siedzialabym sama w domu.
O godzinie 6, opatuleni w kurtki i szaliki (zrobilo sie ostatnio dosc chlodno, okolo 5 stopni w nocy) udalismy sie w kierunku metra. Wszystkie wagony wypelnione byly kibicami obu druzyn (Atlanta Falcons i Indianapolis Colts), usmiechajacymi sie do siebie przyjaznie i rozmawiajacymi o futbolu. H., fan Atlanta Falcons, przystroil sie w czerwien i czern, wokolo widac bylo rowniez niebieskie koszulki tych, ktorzy przybyli na mecz z Indianapolis.
Na stacji Georgia Dome tlumy wylegly z pociagu i zwawo udaly sie w kierunku stadionu. My tez. Zakupilismy pare piw, troche orzeszkow smazonych w miodzie i trzydziestocentymetrowego hotdoga, ktorego Malzonek pochlonal w imponujacym tempie (niewielki z niego chlopina a ma niesamowity spust).
Pod wplywem napoju wyskokowego stwierdzilam, ze moze wieczor nie jest tak do konca stracony. Wokolo stadionu ustawione byly wszelkiego rodzaju pawilony, w ktorych mozna bylo zakupic koszulke ulubionej druzyny, zaspiewac karaoke, wymalowac sobie orla na twarzy lub porzucac pilka, chlod jednak sprawil, ze dlugo w nich nie zagoscilismy i szybko poszlismy szukac naszych miejsc na trybunach.
Pamietam, jak moj szef (rodowity Bahamczyk mieszkajacy na stale w USA, zapalony fan futbolu) opowiadal mi o swoim pierwszym meczu. Tak jak ja kompletnie nie rozumial zasad gry, ale gdy zobaczyl jak wielkie jest cale widowisko okraszajace gre, jak wierni sa fani, jak wielka jest ich wiara w zwyciestwo druzyny, zakochal sie w tej grze na amen. Ja tez tego nie rozumialam. Az do wczoraj.
Wielkosc stadionu sprawila, ze oczy wyszly mi z orbit. Nasze miejsca znajdowaly sie w gornych sektorach, z ktorych doskonale widac bylo cale boisko. Na trybunach znowu mieszaly sie czerwien i blekit, nie bylo osobnych sektorow dla fanow Falcons i fanow Colts. Mimo to nie dalo sie zaobserwowac absolutnie zadnych antagonizmow. Od czasu do czasu slychac bylo jedynie posepne buczenie (majace wyrazac dezaprobate dla wbiegajacej wlasnie na boisko druzyny przeciwnikow i solidarnosc ze swoimi), ktore jednak szybko ustapilo miejsca ogolnemu entuzjazmowi, radosci i wspolnym spiewom.
Godzinny mecz jest podzielony na pietnastominutowe cwiartki. Cale widowisko trwa okolo trzy godziny. Wszystko rozpoczyna sie wciagnieciem na boisko flagi druzyny godpodarzy, potem flagi amerykanskiej i wspolnym odspiewaniem hymnu narodowego. Potem sa sztuczne ognie i prezentacja druzyn: na boisko wbiega gromada roslych, barczystych facetow, czarnych i bialych (w tym momencie stwierdzilam, ze mi sie podoba), ubranych w ochraniacze i kaski. Sa cheerleaderki. Sa maskotki druzyn. Jest wystep zespolu muzycznego. Jest strzelanie do tlumu z armatki naladowanej koszulkami, quizy, zagadki, smieszne filmiki na telebimach...
W trakcie tych wszystkich przerywnikow H. i M. tlumaczyli mi zawziecie zasady. Najwieksza trudnosc sprawialo mi na poczatku dostrzezenie, gdzie jest pilka i jakim cudem tak szybko znalazla sie zupelnie gdzie indziej (ci wielcy faceci potrafia sie niezwykle zwinnie ruszac). Ani sie obejrzalam, a juz sama wywijalam recznikiem z nadrukiem orla i samodzielnie kibicowalam bez dyskretnego ogladania sie na to kiedy H. wiwatuje, a kiedy okazuje przygnebienie.
Byl to moj pierwszy mecz ale zdecydowanie nie ostatni. Bawilam sie swietnie pomimo, iz nasza druzyna przegrala 13 do 31. Niestety o wyniku dowiedzialam sie w domu, z internetu, bo po trzeciej cwiartce moi panowie zaczeli okazywac zniecierpliwienie: jednemu chcialo sie jesc a drugiemu spac. Proby zapchania ich kolejnymi hotdogami oraz sugestie, aby ucieli sobie drzemke tu, na trybunie, spelzly na niczym. Chcac nie chcac, udalam sie z nimi do domu, obiecujac sobie w duszy, ze nastepnym razem wybiore sie na stadion z jakimis fajnymi kolezankami, ktorych sen nie zmorzy o 11 wieczorem a glod nie bedzie szarpal trzewi co cztery godziny.
No comments:
Post a Comment