Gdy o 8 rano wypelznelismy z namiotu, ujrzelismy mewe czekajaca cierpliwie na krakersy. Mam z natury miekkie serce i nie potrafie ignorowac glodnego wzroku ptaka, ale Maz stwierdzil, iz trzeba go pogonic bo nie da nam spokoju. Czesciowo mial racje: mewa (lub ktorys z jej kuzynow) towarzyszyla nam przez caly dzien, ale nie wykazywala sie zbytnia natarczywoscia. Zadowalala sie rzucanymi przez nas ziemniakami oraz ulubionymi krakersami i preclami.
Okolo godziny 11 nadjechal autobus z nasza kolezanka, MH na pokladzie. Panowie postanowili wykorzystac fakt, iz kierowca autobusu pojawia sie na campingu kilka razy dziennie, i poprosili go, aby nastepnym razem przywiozl im dwanascie piw. Kierowca spelnil prosbe, szczegolnie, iz poparta ona byla wysokim napiwkiem "za fatyge".
MH, po krotkiej drzemce (tamtejsze powietrze sprawialo, iz wszyscy mielismy melodie do spania) udala sie ze mna na plaze, gdzie usilowala opalac sie przy zachmurzonym niebie. Ja, z maska i fajka, ruszylam na zwiedzanie glebin. Niestety, poza kamieniami, wodorostami i kilkoma malymi, brazowymi rybkami, nie znalazlam w wodzie nic. Szczescia nie mial rowniez Maz, ktory uzbrojony w wedke z kalamarnica jako przyneta wyruszyl na lowy.
Pogoda, niestety- a moze i stety?- nie dopisywala: slonce caly czas bylo ukryte za chmurami. Prawde mowiac nie narzekalam, bo nie bardzo lubie upaly, ale wieczorami robilo sie dosyc zimno. Rozpalenie ogniska wieczorem bylo koniecznoscia- ale rowniez, oczywiscie, przyjemnoscia.
Tego wieczoru na obiad jedlismy steki, kolby kukurydzy, pieczone ziemniaki i grillowane warzywa. To zadziwiajace, o ile lepiej taki posilek smakuje, gdy jest przygotowany w terenie.
No comments:
Post a Comment